W piątkowe popołudnie, kiedy festiwal powoli budził się do życia, jednym z pierwszych zespołów, które zaprezentowały się na deskach namiotu „Trójki” był warszawski, gitarowy Rosa Vertov tworzony przez cztery młode dziewczyny. Niestety już na starcie wystąpiły problemy z nagłośnieniem, przez co dłuższą chwilę słuchaliśmy tylko perkusji. Dziewczyny nie dały się jednak wybić z rytmu swojego koncertu, dzięki czemu mogliśmy wysłuchać ich całkiem ciekawych utworów, które zwiastują duży potencjał w zespole. Zaraz po nich na starej scenie „leśnej” wystąpił rodzima grupa Niemoc. Trio młodych ludzi z Zielonej Góry zaprezentował zgoła inną stylistykę. Było tanecznie, elektronicznie i z polotem. Do tego dużo fajnych melodii dzięki którym całości słuchało się bardzo przyjemnie.

Liima

Pierwszym z zagranicznych zespołów, na który udało mi się trafić, była Liima, czyli projekt złożony z członków duńskiej grupy Efterklang (występowali już na Off Festivalu kilka lat temu). Ich muzyka choć dość ciekawa, jakoś nie sprawdziła się w wersji na żywo. Zdecydowanie brakowało tego „czegoś”, co zawsze było obecne w twórczości Efterklang. Sami muzycy jednak świetnie bawili się na scenie i na pewno dla nich występ był bardzo udany.

Willis Earl Beal

Niedługo potem na scenie głównej (obecnie Scena Miasta Muzyki) zaprezentował się artysta, którego koncert dość mocno podzielił w opiniach publiczność. Willis Earl Beal, bo o nim mowa, przedstawiany był jako „charyzmatyczny outsider z Chicago”. Już na początku artysta występujący na scenie solo (wspomagał się tylko podkładami puszczanymi z odtwarzacza) poprosił aby nie klaskać pomiędzy utworami oraz wyraził pewien żal, że nie lubi festiwali oraz powinien występować w późniejszej, nocnej porze. Nie przeszkodziło mu to jednak zagrać naprawdę ciekawy koncert, podczas którego oprócz czarowania swoim mrocznym, soulowym głosem tańczył, tarzał się po scenie oraz symulował walkę karate z niewidzialnym przeciwnikiem. Coś jakby alternatywna wersja Stevego Wondera połączona z tanecznym performance.

Jenny Hval

Zupełnie inaczej było na scenie eksperymentalnej gdzie zagrała norweska wokalistka Jenny Hval. Jej delikatny, senny głos w zestawieniu z surowymi elektronicznymi podkładami robił duże wrażenie. Całość brzmiała równie pięknie co niepokojąco. Dodatkowo Jenny wygłosiła swego rodzaju apel w sprawie przeciwdziałania przemocy. Bez wątpienia był to jeden z najbardziej emocjonalnych występów pierwszego dnia. Niedługo po nim na scenie „Trójki” zagrali Minor Victories czyli brytyjska super grupa złożona z członków grup Editors i Mogwai, którym towarzyszy znana ze Slowdive wokalistka Rachel Goswell. Wyraźnie zadowoleni muzycy na czele z ciągle uśmiechniętą Rachel zaprezentowali materiał ze swojej wydanej niedawno debiutanckiej płyty. Ich koncert spotkał się bardzo dobrym przyjęciem publiczności, choć nienajlepsze nagłośnienie trochę psuło efekt. W tym samym czasie na głównej scenie występowali Amerykanie z Clutch. Muzycy, którzy przyjechali do Polski pierwszy raz w swojej 25 letniej działalności, również dali wyraz swojego zadowolenia z  tego faktu by następnie uderzyć solidną dawką  czystego, mięsistego hard rockowego brzmienia.
Udało im się przy tym rozruszać publiczność, która oddała się dobrej zabawie przy ich muzyce. Na mnie jednak nie zrobiło to tak dużego wrażenia - owszem czuć było w tej muzyce moc i autentyczność, ale nawiązania do tradycyjnego southern rocka brzmiały trochę przaśnie i archaicznie.

Minor Victories

Tymczasem tuż obok na scenie eksperymentalnej pojawiła się legendarna marokańska grupa The Masters Musicians Of Jajouka. Ta istniejąca do prawie 50 lat formacja, którą zachwycali się członkowie The Rolling Stones, prezentuje tradycyjną suficką muzykę rytualną, która na żywo brzmi zjawiskowo. Należy jednak podkreślić, że nie jest to twórczość łatwa, przez co wiele osób wstąpiło tylko na moment, żeby posłuchać swego rodzaju ciekawostki. Ci, którzy zostali do końca, na pewno nie żałowali. Powrót do ekstremalnych brzmień zwiastował zbliżający się koncert brytyjskiej legendy grand-core czyli Napalm Death. Podsumowując w kilku słowach był to występ totalny, podczas którego muzycy z pewnością nie brali jeńców. Było ekstremalnie, brutalnie ale też perfekcyjnie a szalejący po scenie wokalista od początku nawiązał dobry kontakt publicznością. Fani zespołu licznie zgromadzeni w namiocie dostali dokładnie to, czego oczekiwali. Warto dodać, że Napalm Death był jedynym zespołem, którego nazwę publiczność bardzo głośno i chóralnie skandowała zarówno przed, w trakcie jak i po koncercie. Dosłownie i w przenośni jeden z najmocniejszych akcentów tegorocznego Offa. Najważniejszym dla wielu punktem i chyba zarazem finałem pierwszego dnia był Devendra Banhart, który niedługo po północy pojawił się na głównej scenie w towarzystwie swojego zespołu. Ubrany w gustowny płaszczyk, kapelusz oraz brązowy garnitur już na początku przywitał się po polsku z publicznością po czym rozpoczął jeden z najbardziej wyjątkowych występów tego wieczoru. Było niezwykle klimatycznie i wręcz dostojnie. Devendra czarował swoim głosem, raz po raz żartując z publicznością oraz wyznając jej po polsku miłość (to akurat było zbyteczne i sprawiało wrażenie niepotrzebnej kokieterii). Jego wysmakowany spektakl był miłym wytchnieniem po całym dniu oraz pięknie kontrastował z hałasem Napalm Death. Chwilami robiło się jednak zbyt delikatnie a śpiew artysty zbliżał się wręcz do szeptu. Niemniej jednak był to piękny finał pierwszego dnia.

The Feral Trees

Dzień drugi rozpocząłem od występu The Feral Trees czyli puławskiej grupy na czele której stoi pochodząca z Colorado w USA wokalistka i gitarzystka Moriah Woods. Ich zeszłoroczny debiut płytowy przez wielu uznany został jedną z najlepszych płyt 2015 roku. Jak się okazało całkiem słusznie ponieważ na żywo muzyka Feral Trees brzmi równie dobrze i mocno jak na płycie. Ciężkie post metalowe brzmienia w połączeniu z folkowymi klimatami i ciekawym głosem Moriah dają piękny efekt, dzięki czemu też ich koncert był świetnym początkiem tego dnia. Zespół zaprezentował też swoje nowe utwory, które przypadły do gustu licznie zebranej publiczności. Zaraz po nich przyszedł czas na japoński Goat, którego hałaśliwe lecz bardzo przemyślane i perfekcyjne nosowe utwory robiły duże wrażenie.

Taxiwars

Do elektronicznych brzmień wrócić można było udając się na scenę leśną (obecnie Electronic Beats), gdzie zagrały Rysy. Duet Wojtka Urbańskiego oraz Łukasza Stachurki po raz kolejny udowodnił swoją klasę oraz potwierdził też fakt, że bez udziału znanych z płyty wokalistów ich muzyka równie świetnie się broni. Niedługo potem w namiocie „Trójki” przyszedł czas na jeden z najciekawszych najbardziej i chyba przez wielu oczekiwanych występów czyli Taxiwars. Kwartet, założony przez wokalistę Toma Barmana (znanego z goszczącej już kilka lat temu na Offie, belgijskiej grupy Deus) wraz z amerykańskim saksofonistą Robinem Verheyenem, to totalne muzyczne objawienie, gdzie jazz spotyka się z dziką rockową ekspresją i poezją. Panowie zagrali niezwykle mocno i energicznie a sam Tom szalał po scenie śpiewając, tańcząc oraz świetnie się przy tym bawiąc. Jeden z najlepszych koncertów drugiego dnia. Zupełnie inne oblicze zabawy poznaliśmy za sprawą formacji Islam Chipsy. Egipcjanie przy użyciu syntezatora i dwóch perkusji totalnie rozkręcili tanecznie publiczność pod sceną Electronic Beats, atakując szalonymi melodiami i dzikimi rytmami. Jak się później okazało nie było to jednorazowe wydarzenie… Na głównej scenie przyszedł czas na kolejnego reaktywowanego reprezentanta gitarowej sceny lat 90 czyli Lush. Po ubiegłorocznych występach My Bloody Valentine i Slowdive było to chyba dopełnienie reprezentacji z tamtego okresu. Kwartet pod wodzą gitarzystki i wokalistki Miki Berenyi zagrał i zabrzmiał zarówno tak świeżo i poprawnie, że nie towarzyszyło mi poczucie muzycznej podróży w przeszłość. Wracając do namiotu „Trójki” można było cieszyć się świetnym występem kanadyjki polskiego pochodzenia  Basi Bulat. Było to miłe wytchnienie. Folk, chwytliwe melodie, świetny wokal Basi - to wszystko składało się na bardzo przyjemny występ, podczas którego można było zarówno dobrze się bawić jak i troszkę odpocząć.

Ata Kak

Do tanecznych, egzotycznych rytmów szybko można było wrócić udając się na występ Ata Kak, który to wraz z zespołem  pojawił się na scenie eksperymentalnej. Pochodzący z Ghany, przesympatyczny starszy pan totalnie porwał cały namiot do wspólnej zabawy. Ostatni raz takie szaleństwo widziałem tam kilka lat temu podczas występu równie osobliwego Omara Souleymana. Rewelacja! Najmocniejszym akcentem tego dnia był jednak koncert koreańskiej grupy Jambinai, która to pierwotnie wystąpić miała dużo później w namiocie. Za sprawą odwołania koncertu GZA występ Azjatów przeniesiony został na główną scenę. Jak się okazało był to strzał w dziesiątkę. Trudno opisać to, co usłyszeliśmy. Zespół którego brzmienie oprócz gitar, perkusji i basu wzbogacone było tradycyjnymi instrumentami koreańskimi, niczym walec rozjeżdżał publiczność licznie zgromadzoną przed sceną. Całość robiła piorunujące wrażenie. Muzyka, której można się było bać. Myślę, że dużą krzywdą byłoby gdyby Jambinai występowali późną nocą w namiocie. Dzięki tej zmianie byli jedną z największych sensacji festiwalu. Po ich koncercie na scenie pojawił się Artur Rojek, który odnosząc się do pechowych odwołań koncertów m.in. przez mający zaraz wystąpić The Kills, poinformował dosadnie, że Wiley, artysta który miał zagrać w zastępstwie, dosłownie olał organizatorów Offa i również nie dojechał. W związku z luką w programie na głównej scenie swój występ powtórzyli Egipcjanie z Islam Chipsy…

Kero Kero Bonito

Trzeci, ostatni dzień rozpocząłem od koncertu brytyjskiego składu Kero Kero Bonito, na czele którego stoi, śpiewa i tańczy Sarah Midori Perry, wokalistka o azjatyckiej urodzie, która wystąpiła  stylizacji a’la bohaterka japońskich kreskówek z maskotką różowego flaminga w ręku. Całość była dość abstrakcyjna, ale biorąc pod uwagę świetnie bawiącą się publiczność, chyba taka stylistyka ma u nas swoich fanów. W międzyczasie dotarła informacja o kolejnym odwołanym koncercie - Anohni. Nie da się ukryć, że była to poważna rysa na programie tegorocznego Offa. Wiele osób słusznie czuło się rozczarowanych i rozżalonych tą sytuacją, jednak trudno winić organizatorów za chorobę artysty. Równocześnie nie da się ukryć, że pod tym względem była to bardzo pechowa edycja. Miejmy nadzieję, że limit pecha został przez organizatorów wyczerpany na najbliższych kilka lat…

Mudhoney

Wracając do samych koncertów, warto było udać się choć na chwilę do namiotu „Trójki”, gdzie swój muzyczny spektakl rozpoczynała legendarna, rodzima formacja Księżyc. Nie było to łatwe przeżycie, ale bardzo intrygujące. Folkowa awangarda, psychodelia, odrealnione brzmienia i wokalizy - to wszystko sprawiało, że trudno było przejść obok nich obojętnie, choć niektórym ciężko było dłużej się w tej opowieści zatrzymać. Do tradycyjnych gitarowych brzmień wrócić można było udając się pod scenę główną, gdzie zagrali legendarni Mudhoney. Było głośno, gitarowo, całość brzmiała nadal świeżo choć może już nie tak intrygująco jak kiedyś. Fani zespołu na pewno jednak nie byli zawiedzeni. Następne koncerty należały do elektroniki (reprezentowanej na tej edycji chyba najmocniej w historii). Pantha Du Prince zaprezentowali świetnie przyjęty materiał z płyty „The Triad”, natomiast niedługo po nich swój mocny set zagrał Daniel Avery. Dwoma najbardziej wyczekiwanymi dla mnie koncertami (nie liczą odwołanego Anohni) były występy Kiasmos (paradoksalnie oni również blisko byli odwołania swojego przyjazdu) oraz Williama Basinskiego. Koncerty niestety czasowo nakładały się na siebie, co powodowało konieczność przemieszczania się pomiędzy scenami. William Basiński oczarował swoim mrocznym, klimatycznym ambientem, niestety często był zagłuszany przez dźwięki z pozostałych scen. Znacznie utrudniało to odbiór jego wymagającej twórczości. Kiasmos tymczasem zawładnął Offową publicznością grając min. utwory znane z ich doskonałego debiutu. Publiczność (podobnie jak sami muzycy) bawiła się świetnie i czuć było, że ich rewelacyjny występ złagodził chociaż w minimalnym stopniu skutki pecha towarzyszącego tej edycji.

Edycji, którą mimo wszystko można zaliczyć do udanych.