W filmie poznajemy dwójkę chłopców, bliźniaków, Lukasa i Eliasa. W nowoczesnej willi pod lasem czekają oni na mamę, która poddała się operacji twarzy. Gdy kobieta pojawia w domu, zamiast uścisków i ciepłych przywitań, zasuwa żaluzje w oknach, zamyka drzwi na klucz i serwuje chłopcom listę nowych obowiązujących zasad. Spędzany wspólnie czas sprowadza się do krótkiej wymiany zdań lub symbolicznej zabawy w „zgadnij kim jestem”, podczas której, o dziwo, mama nie odgaduje, że jest mamą. Ukryta pod bandażami kobieta jawi się chłopcom jako obcy, intruz, pragnący rozdzielić braci, faworyzując tylko jednego. „Ona nie jest naszą mamą” – szepczą między sobą. Ale pod dziecięcą fizjonomią kryje się dorosła determinacja, by odgadnąć tożsamość kobiety podającej się za ich matkę. Historia rozgrywa się na wsi i pomimo faktu, że na drugim planie pojawiają się też inne postaci (jakiś chłop wypalający pola, pracownicy Czerwonego Krzyża, ojca zaś - poza słowami wypowiedzianymi przez matkę - nie ma wcale), chłopcy są sami, zdani na siebie, wspólnie przeciwstawieni kobiecie rządzącej domem.

Scenariusz jest dobrze przemyślany.
Autorzy z aptekarską precyzją dawkują widzowi emocje i nienachalnie rozwijają prostą w gruncie rzeczy historię. Przedstawiona w filmie chłopięca narracja nie obnaża infantylnych pobudek bohaterów, by pobawić się w detektywów, ale w oniryczny sposób pozwala współdzielić ich niepewność. Dopełnieniem reżyserskiego zamysłu w filmie jest warstwa wizualna. Zdjęcia plenerów - pola kukurydzy, kurzących się snopów siana trawionych przez kombajn, czy wnętrz – luksusowej willi urządzonej według skandynawskich trendów bacznie obserwowanej przez statyczną kamerę - intrygują widza, ale nie pozwalają zadomowić się w tej przestrzeni. Reżyserzy pozwalają widzom patrzeć, podziwiać, ba, nawet kontemplować krajobrazy, ale nie pozostawiają złudzeń, że nie jest to miejsce przyjazne. Zło czai się tuż za rogiem, w domu, czekamy tylko aż odsłoni swoją twarz.

Fani gatunku horroru, trafnie określanego mianem tortue porn, będą zachwyceni. Kiedy to dorośli w filmach mordują, torturują, siekają, mszczą się krwawo i soczyście – można pochwalić prace charakteryzatorskie, precyzyjny montaż twórców, rzadko już grę aktorską, o głębi psychologicznej postaci nie wspominając. W "Widzę, widzę" zamiast filmowej „sieczki” otrzymujemy stopniową torturę, brawurowo rozegraną przez jedenastolatków, mających w rękach narzędzia dostępne dla dzieci, która okaleczając ciało, dręczy zmysły.

Jest jeszcze moment zawahania, wątpliwości, że chłopcy może tak nie powinni byli robić, że nigdy wcześniej tak się nie zachowywali – w końcu wycieńczonego zwierzaka, znalezionego w jaskini, otaczają troską i chowają go pod łóżkiem, by mama nie widziała. Pojawia się nić niezgody między bohaterami, gdy jeden z nich chce się wycofać. „To nie jest nasza mama” – powtarza drugi niczym mantrę. Klamka jednak zapada i postanawiają, że będą razem trzymać się do końca. Prawdziwa braterska więź.

Austriacki duet Severina Fialy i Veroniki Franz proponuje widzom świeże spojrzenie na mocno wyczerpany przez kino gatunek. Uważam, że sukces filmu polega na realizacji artystycznych założeń już na poziomie scenariusza, by pokazać w nim inną perspektywę. Arthouse’ową wypowiedź dopełniają praca kamery, umiejętnie reżyserowana przez Martina Gschlachta (operator za te zdjęcia otrzymał Europejską Nagrodę Filmową) i „niesłyszalna” ścieżka dźwiękowa, stanowiąca jedynie tło. Jej autorzy nie uzurpowali sobie prawa do dopowiedzenia tego, czego obraz nie pokazał, a aktorzy nie powiedzieli. Wszystkie te elementy współgrają ze sobą, współtworząc kino mocne i wyraziste.