Denis Villeneuve ma doskonałą świadomość tego pełnego kontekstu i to w oparciu o niego uczynił figurę sicariusa, wojownika, który w walce ze złem zatraca się tak bardzo, że staje się nieodróżnialny od tego zła, kluczową metaforą swojego najnowszego obrazu. Ta metafora została zgłębiona i rozwinięta znacznie bardziej niż wskazywałaby lakoniczność otwierającej film notki. Widzowie, którzy po seansie postanowią dowiedzieć się czegoś więcej o sicarii albo chociaż przeczytają powyższy akapit, będą bardzo zdziwieni pod iloma względami to, co widzimy na ekranie, jest podobne do historycznej grupy, uznawanej często za pierwszych terrorystów w historii.
Dokładne wyłożenie w czym walczący z meksykańskim kartelem bohaterowie przypominają starożytnych skrytobójców stanowiłoby oczywiście kolosalne spoilery. „Sicario” w ogóle jest specyficznym przykładem filmu, w przypadku którego opis szerszy aniżeli ogólny punkt wyjścia zaczyna nas przybliżać w stronę spoilerów. Ich charakter też jest specyficzny: zaskoczenia, jakie szykuje Villeneuve, nie wywracają do góry nogami całej fabuły ani nie zmieniają ontologicznego statusu tego, co oglądamy. Są jednak tak intensywne emocjonalnie i rozegrane tak pięknie, że ich zdradzenie byłoby zbrodnią. W dużej mierze to dzięki tym niespodziankom film wypada tak świeżo i robi tak ogromne wrażenie.
Główny temat filmu, traktujący o tym jak cienka bywa granica między dobrem a złem i o możliwych konsekwencjach „spoglądania w otchłań” ze słynnego aforyzmu Nietzschego, nie jest przecież oryginalny, a tego typu historie opowiadano już w kinie nie raz. Rzadko opowiadano jednak w taki sposób jak tutaj, ukazując pozornie dobrze znajomą historię z nowej perspektywy. Gdyby dzieło autora „Pogorzeliska” opierało się tylko na tej trochę innej perspektywie i wspomnianych wyżej zaskoczeniach byłoby tylko ciekawostką i pozycją do jednorazowego oglądania. Jest czymś znacznie więcej – jednym z najmocniejszych, najbardziej przejmujących, najlepszych filmów ostatnich lat.
Nie pamiętam kiedy ostatni raz widziałem tak perfekcyjnie zrobiony thriller kryminalny. Nie pamiętam, kiedy produkcja niebędąca horrorem tak bardzo trzymała mnie w napięciu, sprawiając, że chwilami prawie wstrzymywałem oddech. Sekwencja transportu pomniejszego bossa przez granicę czy scena w tunelu to absolutne majstersztyki suspensu i realizacyjne perły, których nie powstydziły się Michael Mann w swoich najlepszych latach. Zdjęcia (autorstwa jednego ze współczesnych mistrzów tego fachu, Rogera Deakinsa), montaż i dźwięk współdziałają tu w sposób, który naprawdę przypomina, jaką siłę mogą mieć podstawowe środki filmowe.
Napięcie nie ogranicza się wyłącznie do najbardziej spektakularnych i dynamicznych fragmentów „Sicario”. Reżyserska maestria Villeneuve przejawia się przede wszystkim w tym, że równie duszno i intensywnie wypadają kameralne sceny, w których na pozór nic się nie dzieje, ale poczucie zagubienia bohaterów, wzajemna nieufność między nimi czy narastająca świadomość nieczystego sumienia wręcz udzielają się widzowi.
Oczywiście nie byłoby to wszystko możliwe, gdyby reżyser nie miał do dyspozycji tak świetnych aktorów. Emily Blunt i Benicio del Toro przechodzą tutaj samych siebie, tworząc jedne ze swoich życiowych kreacji, ale reszta obsady, na czele z Joshem Brolinem też daje z siebie wszystko. Nawet dalszoplanowe role obsadzono utalentowanymi ludźmi, najlepszym przykładem jest Julio Cedillo (tytułowy Melquiades Estrada z filmu Tommy Lee Jonesa) jako główny boss. Pojawia się tylko przez chwilę, ale scena z jego udziałem, zwłaszcza jego spojrzenie pod koniec, nie dadzą się łatwo zapomnieć, bez względu na to, jak bardzo byśmy chcieli.
Ta aktorska i techniczna doskonałość służą historii jeszcze mroczniejszej niż wskazywałyby historyczne odniesienia, a nawet otwierająca film scena ze znaleziskiem w domku w Arizonie. Moja wzmianka o napięciu dorównującym horrorom była nieprzypadkowa. Opresyjna muzyka Johanna Johannsona idealnie nadałaby się do produkcji z tego gatunku. Niektóre ujęcia, zwłaszcza w tej początkowej scenie, przytrzymujące wzrok widza na okropnościach, wypadają jak wręcz wyjęte z horroru. I nic dziwnego, bo w pewnym sensie „Sicario” jest horrorem. Swoistym „horrorem moralnym”, w którym źródłem przerażenia nie jest zagrożenie ze strony monstrum, ani nawet ekranowe drastyczności, ale głębia ludzkiego upadku i nienawiści oraz tragizm przemocy, tej nieuleczalnej choroby i nieusuwalnego przekleństwa ludzkiej natury. To horror w takim znaczeniu, w jakim horrorem jest „Czas apokalipsy”. Są tu wręcz motywy budzące skojarzenia z arcydziełem Coppoli, jak zachwyt Steve'a „geniuszem” gangsterów rozwieszających okaleczone zwłoki w miejscach publicznych, przywodzący na myśl legendarny monolog Kurtza o geniuszu Wietkongu. Villeneuve nie sięga oczywiście poziomu tego wojennego traktatu (co nie jest żadnym wstydem, bo z „Czasem apokalipsy” może iść w szranki niewiele filmów z całej historii kina), ale zapuszcza się w mrok ludzkiej duszy bardzo głęboko, prawdopodobnie daleko poza granice komfortu większości widzów. Podobnie jak u Coppoli, ale także (i tu nastąpią nazwiska tak duże, że niektórzy na pewno uznają, że wzywane nadaremno) u Conrada, Dostojewskiego czy Eliota ten mrok służy przede wszystkim wywołaniu u nas moralnego, a może wręcz egzystencjalnego wstrząsu.
„Tu jest ziemia wilków”, słyszymy pod koniec, „i tylko wilki tu przetrwają”. Wszyscy inni powinni wrócić tam, gdzie jeszcze istnieje prawo i gdzie niewinność jest jeszcze możliwa. Ale czy takie miejsca nie są tylko pięknym kłamstwem, odwracającym naszą uwagę od strasznej rzeczywistości? Czy ta rzeczywistość naprawdę musi być taka, jaka jest, czy skuteczność w walce ze złem naprawdę usprawiedliwia stosowanie dokładnie takich metod? Czy wybór między bezsilnością a zbrukaniem sumienia ponad ludzką miarę to jedyny wybór, jaki mamy w wojnie z naprawdę bezlitosnymi przeciwnikami? Czy my sami jesteśmy niewinni, skoro to w naszym imieniu i (podobno) dla naszego bezpieczeństwa toczy się taką walkę? Bardzo niełatwe pytania stawia przed nami Vilenneuve, pytania o bez mała tragicznym ciężarze. Naturalnie nie są one nowe, nie były nowe już kiedy stawali przed nimi mieszkańcy Judei w cztery dekady po Chrystusie. Ale właśnie dlatego warto mierzyć się z nimi wciąż i wciąż, zwłaszcza kiedy zadawane są w sposób tak cholernie mocny jak tutaj.