Jeden nierówny i pełen nielogiczności „The Strain” nie jest w stanie zmienić faktu, że wampiromania po prostu przeminęła. Krwiopijcy na dobre ustąpili miejsca opętującym kogo się da demonom z coraz bardziej wtórnych produkcji wytwórni Blumhouse (z całym szacunkiem dla pierwszych części „Obecności”, „Sinistra” i „Naznaczonego”), a przede wszystkim hordom zombie, które chyba naprawdę są niezniszczalne, bo mimo wyeksploatowania do cna, wciąż znajdują widzów spragnionych kolejnej umarlaczej albo wściekłej apokalipsy.

Popkultura jest jednak pełna paradoksów i czasem spadek popularności jakiegoś motywu nie musi być dla wielbicieli tego motywu złą wiadomością. Czasem ilość i jakość są bowiem odwrotnie proporcjonalne. Koniec szału na jakiś typ postaci czy opowieści może oznaczać nie tylko odpoczynek dla widzów, u których zaczynały one już budzić odruch wymiotny, ale też szansę na powrót oryginalności do samej niszy. Po tym jak wyrobnicy płynący z dominującymi trendami przeskoczą do nowej łodzi, jest szansa, że za realizację danego motywu będą brać się ludzie, którzy naprawdę są nim zainteresowani.

W takiej sytuacji wydają się być w tej chwili wampiry. Mimo panującej posuchy na ten rodzaj monstrów, w naszych kinach gości już drugi w tym roku film wampiryczny - tak dobry, że ma szansę przejść do klasyki tego podgatunku. Oczywiście, jak to bywa w realiach polskiej dystrybucji kinowej, zachodzi tu pewna, by użyć języka fizyki, dylatacja czasu: obie pozycje miały swoją światową premierę w roku 2014. Moje początkowe uwagi należałoby więc skorygować o ładnych parę miesięcy. Ja postanowiłem jednak trzymać się „czasu lokalnego” i tego, jak mają się krwiopijcy na ekranach nad Wisłą.

Ta obsuwa powinna być dla mnie pretekstem dla zwyczajowego narzekania na rodzimych dystrybutorów, ale tym razem jest dokładnie odwrotnie – sprowadzenie do nas obu filmów było dla mnie tak miłą niespodzianką a pewność zysku była w ich przypadku tak ograniczona, że wypada tylko dygnąć z wdzięcznością. Obie pozycje reprezentują wampirzą świeżość takiego rodzaju, która niekoniecznie musiała przyciągnąć tłumy i spodobać się fanom typowego horroru. W obu ta świeżość przyszła z zaskakujących i zaskakująco ukazanych miejsc.
W pierwszym przybyła z Nowej Zelandii, przedstawionej jako istna Mekka dla wszelakich monstrów, które mogą tam w spokoju wieść swoje mocno absurdalne nie-życie. Mowa oczywiście o „Co robimy w ukryciu”, jednym z najbardziej błyskotliwych komedio-horrorów od wielu lat. W drugim przypadku dotarła do nas z USA, ale uwaga!, udającego Iran, ukazany jako przedziwna przestrzeń wyjęta jednocześnie z psychodelicznego westernu, kina noir, horroru opartego na miejskich legendach i nieco artystowskiego teledysku. „O dziewczynie, która wraca nocą sama do domu”, postmodernistyczny mariaż Wschodu i Zachodu, grasuje na naszych kinowych ekranach (zwykle raczej tych małych i studyjnych) od ponad miesiąca i nie wiadomo czy niedługo z nich nie zniknie. Ci, którzy jeszcze go nie widzieli, powinni się więc pospieszyć, bo to film, którego przegapienie byłoby sporą stratą.

Oczywiście na pewno nie wszyscy zgodzą się z tym ostatnim stwierdzeniem. „O dziewczynie...” przeznaczone jest dla widzów zainteresowanych trochę bardziej niekonwencjonalnym, niezależnym kinem. Odbiorca typowych produkcji gatunkowych może się poczuć dość skonfundowany, jego cierpliwość może też zostać wystawiona na próbę. To, że już na wstępie nawiązałem do „Tylko kochankowie przeżyją” nie jest przypadkowe, skojarzenia z dziełem Jima Jarmuscha, a nawet bardziej z jego wcześniejszą twórczością, nasuwają się same. Niespieszny rytm narracji, świetne czarno-białe zdjęcia, ogromna rola muzyki, nacisk na klimat raczej niż klasyczne „dzianie się”, samotni outsiderzy jako bohaterowie. Reżyserka filmu, Ana Lily Amirpour, nie jest prostą naśladowczynią (notabene sama twierdzi, że nie lubi specjalnie filmów Jarmuscha!), twórca „Truposza” nie jest też jedynym możliwym punktem odniesienia, można znaleźć tu też echa m.in. Davida Lyncha, francuskiej Nowej Fali i niemieckiego ekspresjonizmu. Estetyczne i duchowe powinowactwa są jednak niewątpliwe. Tak jak w przypadku przystępniejszych obrazów Jarmuscha, część widzów, którzy postanowią wyjść poza swoje przyzwyczajenia, może spotkać bardzo miła niespodzianka. Dzieło Amirpour (dla której jest to pełnometrażowy debiut!) nie jest wcale takie trudne w odbiorze, jest za to pełne scen i ujęć, które po prostu nie mogą się nie podobać. Po prostu: wampiry rzadko są tak interesujące, tak fotogeniczne i tak autentycznie „cool” jak tutaj!

To „cool” nie jest bezzębnym, pięknolicym i wykalkulowanym „cool” rodem z młodzieżowych filmów i seriali, nie jest też, co było poważną groźbą, jeszcze bardziej wykalkulowanym hipsterskim i pretensjonalnym „cool”. Opiera się na charyzmie grającej tytułową bohaterkę Sheili Vand i na talencie Amirpour, potrafiącej połączyć aluzje, cytaty i afektacje w coś autentycznie elektryzującego i świeżego. Zamiłowanie reżyserki do starych płyt, deskorolki i innych, potencjalnie hipsterskich, motywów jest mniej istotne niż jej doskonałe filmowe oko. Bezimienna Dziewczyna, ubrana w bluzkę podobną do tej noszonej przez Madonnę w teledysku do „Papa Don't Preach” i czador, który służy jej za wampirzy płaszcz, krążąca po ulicach wyludnionych jak w koszmarnym śnie to obraz, którego naprawdę nie sposób zapomnieć. Wizualna perfekcja filmu idzie w parze z zadziornością i pomysłowością, a całość podszyta jest smutkiem i nostalgią, bardzo odpowiednimi dla opowieści o samotnej nieśmiertelnej istocie, która już dawno „zapomniała, co to znaczy chcieć czegokolwiek”. Równie autentycznie wypada niesione przez bohaterkę niebezpieczeństwo, jak na produkcję, która tak mocno dystansuje się od horrorowych konwencji, sceny, kiedy Dziewczyna ujawnia swoją drapieżną i nieprzewidywalną naturę, są zaskakująco upiorne. Zwłaszcza spotkanie z wracającym do domu małym chłopcem jest istną kwintesencją najgorszych dziecięcych lęków.



Tym, co zwraca największą uwagę, ale i budzi u niektórych wątpliwości, jest wspomniany miks wschodnich i zachodnich elementów, wśród których zdecydowanie przeważają jednak te drugie. Bohaterowie mówią w Farsi, ale grający ich aktorzy to w większości Amerykanie irańskiego pochodzenia, którzy kraj szachów znają raczej z opowieści (to samo dotyczy reżyserki). Akcja rozgrywa się w Iranie, ale zdjęcia kręcono w południowej Kalifornii, a filmowe miasto, nazwane z ostentacyjną dosłownością Bad City, mogłoby się równie dobrze znajdować w którymkolwiek z bardziej „suchych” stanów USA albo w Meksyku. Dziewczyna ze swoim opisanym wyżej paradoksalnym ubiorem i gangster Saeed ze swoimi tatuażami – arabski napis „alfons” z jednej strony głowy, Pac-Man z drugiej, wielki (angielski) napis „SEX” na szyi, a pod nim staroperski zoroastryjski Faravahar – są jedynymi, którzy z kulturowymi odnośnikami pogrywają sobie naprawdę ostro. Poza małymi szczegółami, jak uwaga o niestosowności przebywania sam na sam z obcym mężczyzną albo fakt, że romans bohaterów rozgrywa się (niczym w Bollywood!) bez fizycznych czułości, w dziele Amirpour Iranu jest niewiele. Przemoc wobec kobiet, za którą wymierza sprawiedliwość wampirzyca-melomanka, też jest, mówiąc z pełną świadomością jak przerażająco świadczy to o naszym świecie, uniwersalna i „międzynarodowa”, nie znajdziemy tu ukamienowań czy honorowych zabójstw. Ten ostatni zarzut brzmiałby idiotycznie, gdyby nie stwierdzenia samej reżyserki, że „O dziewczynie...” powstało jako reakcja wobec represyjnej wobec kobiet polityki i kultury współczesnego Iranu.

Tak naprawdę trudno chyba było jednak oczekiwać od filmu o krwiopijczyni na deskorolce realistycznego i dogłębnego studium społeczeństwa irańskiego. Amirpour od pierwszych scen nikogo nie okłamuje i nie stwarza złudzeń, że jej film jest czymś innym niż jest, nie ukrywa, że jej wizja jest całkowicie umowna, wystylizowana, niemal baśniowa. W pewnym sensie rozbija też stereotypy dotyczące tego, jak miałoby wyglądać i czego miałoby dotyczyć irańskie kino. Zamknięcie ekranowej mizoginii w swoiście tamtejszych ramach umniejszyłoby też pewnie uniwersalizm, który był wyraźnym zamierzeniem reżyserki. Wbrew wszelkim odniesieniom jej opowieść rozgrywa się przecież wszędzie i nigdzie, zawsze i nigdy, jest prosta i znajoma w tym szczególnym sensie, w jakim znajome nam wszystkim jest marzenie o miłości i lęk przed kłami nocnego drapieżnika. I jak myśl, że może czasem jedno i drugie są bardzo, bardzo podobne.