Jak co roku, katowicka Dolina Trzech Stawów na trzy dni stała się stolicą muzycznej alternatywy, gdzie każdy miłośnik nieoczywistych dźwięków mógł znaleźć coś dla siebie. Podobnie jak w zeszłych latach, oprócz kilku „głośnych” nazw w programie znalazła się masa wykonawców, o których wiele osób mogło usłyszałeś po raz pierwszy, co jest jednym z największych atutów tej imprezy.

W piątkowe popołudnie Dolina Trzech Stawów przywitała nas piękną pogodą, ale też żarem lejącym się z nieba, który nie ustąpił już do końca imprezy, dając się wszystkim we znaki, a szczególnie rodzimym zespołom, które we wczesnych godzinach występowały na scenie głównej. Tradycyjnie już z pomocą publiczności przyszli strażacy (brawa dla nich), którzy praktycznie przez cały czas polewali zmęczonych upałem ludzi wodą.


Jako jedna z pierwszych w palącym słońcu na Scenie Głównej pojawiła się trójmiejska Wilga. Ich melodyjne, gitarowe indie rockowe utwory były dobrym początkiem pierwszego dnia festiwalu. Niedługo później na tej samej scenie pojawił się Pablopavo i Ludziki. Jak dla mnie, był to pierwszy mocny akcent tego dnia. Stojący na czele grupy Paweł Sołtys słusznie został uznany w ostatnim czasie za jednego z najlepszych i najbardziej pracowitych rodzimych artystów. Wydany w zeszłym roku wspólnie z „Ludzikami” album „Polor” oraz solowy „Tylko” zachwyciły słuchaczy i krytyków. Tak też było w Katowicach, gdzie w dużej mierze można było usłyszeć utwory właśnie z tych dwóch płyt, które dość skutecznie rozbujały skąpaną w upalnym słońcu publiczność.


Całkiem inna atmosfera była na Scenie Leśnej, gdzie wystąpił Kwadrofonik wraz z poetą i wokalistą Adamem Strugiem, którzy wykonali wspólnie materiał z albumu „Requiem Ludowe”, będący skomponowaną na nowo muzyką żałobną, opartą na tradycji pieśni mazowieckich i tekstach pochodzących z XIX wieku. Szczerze mówiąc, umiejscowienie muzyków na Scenie Leśnej o tej porze wydawać się mogło pomysłem nieco szalonym, bowiem ta muzyka wymaga wielkiego skupienia. Jak się jednak okazało, całość zabrzmiała fantastycznie i bardzo przejmująco a publiczność wysłuchała tego szczególnego materiału w dużym skupieniu. Całkiem inaczej było na Scenie Głównej, gdzie wystąpił afrykański zespół Songhoy Blues, który zdecydowanie można zaliczyć do najlepszych odkryć tegorocznego Offa. Malijscy muzycy dosłownie zarażali pozytywną energią płynącą z ich afrykańskiego bluesa, w którym mocne rytmy okraszone były szalonymi, transowymi partiami gitary a przesympatyczny, śpiewający w rodzimym języku wokalista swoim specyficznym tańcem zachęcał wszystkich do wspólnej zabawy. Bardzo mocny punk tegorocznego Offa.


Po tym szalonym występie warto było wrócić na Scenę Leśną, gdzie na chwilę przed godziną 21.00 pojawił się Mick Harvey, który wraz z zespołem wykonał swoje interpretacje piosenek z repertuaru Serge’a Geinsbourga. Moim zdaniem był to jeden z najlepszych koncertów na festiwalu. Klasyczne utwory autorstwa francuskiego piosenkarza w interpretacji Harveya zabrzmiały w Katowicach fantastycznie. Wszystko było zagrane z właściwą dozą elegancji i smaku. Sam Harvey również wydawał się być zadowolony ze swojego występu, podczas, którego nawiązał dobry kontakt z publicznością i co chwilę żartował z towarzyszącymi mu muzykami.

W inne rejony można było przenieść się wracając na Scenę Główną, gdzie swój show rozpoczynała zdobywająca coraz większe uznanie na świecie Susanne Sundfør.
Pochodząca z Norwegii wokalistka swoją muzyką, w której ambitny pop i elektro mieszają się ze starym dobrym disco, skutecznie roztańczyła całą publiczność. Sama Susanne pokazała też duży kunszt muzyczny oraz czarowała swoim eterycznym głosem. Chwilami było może trochę nieco zbyt patetycznie, ale kiedy sięgała do takich utworów, jak choćby „Accelerate”, trudno było ustać w miejscu. Zaraz po niej przyszedł czas na najbardziej chyba ekstremalne muzyczne przedstawienie autorstwa Sunn O))). Grupa dowodzona przez goszczącego już kiedyś na Offie Stephena O Malleya dosłownie powaliła swoim hałaśliwym, mrocznym koncertem a natężenie dźwięku było tak duże, że w internecie można było natrafić na skargi mieszkańców Katowic, którym występ Amerykanów szczególnie zakłócił spokój piątkowego wieczoru. Mocne, jednostajne dźwięki na niskich rejestrach odczuwalne były wręcz fizycznie. Jedni byli nim zachwyceni, inni całkowicie przeciwnie, lecz nikogo chyba nie pozostawił obojętnym.

Chwilą wytchnienia był odbywający się w tym samym czasie w namiocie Sceny Eksperymentalnej występ Jacka Sienkiewicza, prekursora polskiej sceny techno. On również zgromadził dość pokaźną publiczność, która chętnie tańczyła do kolejnych utworów. Głównym punktem pierwszego dnia festiwalu dla wielu był występ The Residents. Tajemniczy, anonimowi awangardziści zaprezentowali bardziej audio-wizualny performance niż klasyczny koncert, co można było przewidzieć. Przez pierwsze kilkanaście minut scena stała pusta a z głośników płynęły melodie i fragmenty wypowiedzi. Dopiero po pewnym czasie na specjalnie udekorowaną scenę wkroczyły trzy zamaskowane postacie. Podczas ponad godzinnego show muzyka przeplatała się z deklamacjami wokalisty oraz wizualizacjami. Był to teatr, który jednych zachwycił a innych pozostawił jednak trochę obojętnymi. Cześć udała się zatem do namiotu „Trójki”, gdzie swoje proste, surowe utwory prezentowała młodziutka amerykańska wokalistka Collen Green. Obdarzona ciekawą barwą głosu Collen wystąpiła solo, śpiewając i grając na gitarze przy akompaniamencie automatu perkusyjnego. Pomimo prostoty jej muzyki, było w niej coś chwytliwego i uroczego, choć kilka piosenek brzmiało jakby były żywcem wzięte z jakiegoś serialu o amerykańskiej młodzieży.


Drugi, równie upalny dzień festiwalu rozpoczął się tradycyjnie od występów rodzimych muzyków. Na Głównej Scenie jako pierwszy wystąpił zdobywający ostatnio coraz większą popularność Kortez, który w pełnym słońcu zaprezentował kilka piosenek, akompaniując sobie na gitarze elektrycznej. Choć publiczność dopiero co schodziła się na Trzy Stawy, to ci, którzy byli obecni pod sceną, przyjęli go bardzo ciepło. Zaraz po nim na scenie eksperymentalnej w całkiem inne rejony muzyczne zabrały nas trzy sympatyczne dziewczyny z Sutari. Grupa prezentuje klasyczne folkowe utwory, głównie z rejonu kujawskiego, które reinterpretują na swój sposób i, jak same powiedziały, „przepuszczają je przez swoje dziewczęce umysły”. Pomimo wczesnej pory, namiot był prawie pełny a publiczność podrygiwała do folkowych pieśni Sutari. Co ciekawe, dziewczyny nie ograniczały się do klasycznego instrumentarium. Jak się okazało, folk można grać również za pomocą ostrzałki do noży, tarki do ciasta oraz… miksera elektrycznego.

Dowodem na to, że folk ma się w naszym kraju dobrze i co najważniejsze spotyka się ze świetnym odbiorem publiczności, był koncert krakowskiej Hańby. Ten zespół to swego rodzaju fenomen. Czterej dżentelmeni miejski folk mieszają z punkiem, przenosząc słuchaczy w lata trzydzieste ubiegłego wieku. Brzmiało to mniej więcej tak, jakby zespół Dezerter przeniósł się w czasie w okres międzywojenny i grał swoje utwory, korzystając z instrumentarium właściwego dla epoki. Hańbie udało się porwać wielu – zarówno do tańca, jak i wspólnego śpiewania tekstów autorstwa m.in. Juliana Tuwima czy Adama Brzechwy. Niezwykle energiczna podróż w czasie. Zostając jeszcze w folkowych klimatach, warto wspomnieć koncert Huun-Huur Tu. Pochodzący z dalekiej Rosji, a konkretnie z Republiki Tuwy, muzycy mają na swoim koncie współpracę z Frankiem Zappą oraz Kronos Quartet. W swojej muzyce wykorzystują tradycyjne instrumenty oraz śpiewają głosem gardłowym. Ich muzyka brzmiała nieco szamańsko i orientalnie, co spotkało się z dużym zainteresowaniem słuchaczy.


Niesamowite show dał też King Khan & The Shrines. Artysta ubrany w stylowe złote wdzianko wraz zespołem pokazał muzyczne szaleństwo. To było coś pomiędzy bluesem, rock n rollem i soulem. Coś jakby Blues Brothers przyprawione psychodelią. Do tego muzycy zaprezentowali świetną choreografię a klawiszowiec biegający po scenie z instrumentem nad głową na długo zapadnie pewnie w pamięci.


Jednym z najważniejszych koncertów drugiego dnia był jednak występ Sun Kil Moon, czyli zespołu, na czele którego stoi Mark Kozelek. Artysta w zeszłym roku narobił dość dużego zamieszania swoim genialnym albumem „Benji”. Kilka tygodni temu swoją premierę miał też kolejny jego krążek, zatytułowany „Universal Themes”. Jak się okazało, to właśnie utwory z tych wydawnictw stanowiły sedno występu. Gdy Kozelek pojawił się na scenie, już na początku towarzyszyły mu brawa publiczności zebranej szczelnie w pękającym wręcz w szwach namiocie sceny „Trójki”. Dość postawny 48-letni już muzyk przywitał się z publicznością, po czym powiedział, że o Polsce wie tylko tyle, że pochodzi stąd Andrzej Gołota, którego imię skandował kilkakrotnie. Koncert rozpoczął od jednego z najpiękniejszych utworów z „Benji” – „I can’t live without my mother love”. Choć na płytach jego muzyka w dużej mierze charakteryzuje się delikatnością i subtelnością (na dwóch ostatnich krążkach trochę oddalił się od tej stylistyki), to w Katowicach zabrzmiała bardzo mocno, a jej chropowatość podkreślona była też lekko przesterowanym wokalem Marka. Ciekawy był też rozdźwięk pomiędzy nastrojową muzyką Kozelka a jego dość porywczym charakterem. Tutaj przejawił się on choćby w momencie, kiedy w bardzo dosadnych słowach kazał fotografom wynosić się spod sceny. Wcześniej jednemu z nich zabrał aparat. Wieszając go na szyi, podziękował za prezent z Polski… Sam koncert był jednak fantastyczny. W bardziej surowych aranżacjach jego piosenki nabrały jeszcze mocniejszego charakteru. Zarówno jeśli chodzi o dźwięk, jak i emocje, które są nieodłącznym elementem Sun Kil Moon. Nie zabrakło też improwizacji. Pod koniec, grając „This is my first Day…”, Kozelek jakby od początku stworzył tekst, który był streszczeniem jego poprzedniego dnia. Śpiewał więc o pobycie w Dublinie, barwach samolotów Ryanair (ponoć kolor żółty jest kolorem agresji…), rozmowie ze stewardesą Weroniką, której obiecał zaśpiewać o niej piosenkę (słowa dotrzymał), jak też o pobycie w katowickim hotelu. Poprosił tez publiczność, by zaśpiewała z nim część tekstu tak głośno, żeby jego tata mieszkający w Ohio mógł to usłyszeć… Był to jeden z najbardziej niezapomnianych momentów jego koncertu, który przez wielu uważany jest za najlepszy na tegorocznym Offie.


Chwilę po północy na Dużej Scenie przyszedł czas na występ legendarnej, reaktywowanej w zeszłym roku grupy Ride, której pojawienie się było naturalnym dopełnieniem po zeszłorocznych koncertach My Bloody Valentine, Jesus And Mary Chain i Slowdive. Andy Bell i spółka nie zawiedli. Ostatni raz grali w Polsce ponad 20 lat temu i jak się okazało nadal mają tu rzesze wiernych fanów. Zespół zaprezentował swoje najlepsze i też chyba najbardziej oczekiwane przez publiczność utwory, m.in. „Leave Them All Behind”, „OX4” czy „Seagull”. Było bardzo głośno, gitarowo melodyjnie. Koncert był esencją muzyki Ride i udowodnił, że zespół jest w świetnej formie a panowie nadal świetnie się bawią, grając razem. Wielu osobom na pewno utkwi w pamięci ekspresyjny Mark Gardener. Miłym akcentem było też zadedykowanie przez zespół utworu dla dyrektora festiwalu Artura Rojka.


Trzeciego dnia jako jedni z pierwszych w namiocie „Trójki” zagrali młodzi muzycy z duetu Coals. Spokojne eteryczne kompozycje, oparte na akustycznej gitarze oraz delikatnych elektronicznych podkładach, oczarowały swoim wdziękiem, podobnie jak głos wokalistki. Chłodne dźwięki Coals świetnie kontrastowały z kolejnym upalnym dniem. Chłodno zabrzmiały też Ukryte Zalety Systemu, które udowodniły, że post-punk ma się w Polsce całkiem nieźle.


Pierwszym zagranicznym artystą, na którego natrafiłem w ostatni dzień festiwalu, był Steve Gunn. Songwiter hołdujący najlepszym tradycjom amerykańskiego grania dał udany koncert, nad którym unosił się duch twórczości Neila Younga. Kolejną grupą, która pojawiła się na deskach namiotu był The Julie Ruin, czyli zespół, na czele którego stoi Kathleen Hannie, współtwórczyni ruchu Riot Grrrl. Proste, punkowe utwory miały w sobie sporo wdzięku i zagrane były z dużą dawką energii, która udzielała się też stojącym pod sceną słuchaczom.


Zupełnie odmienne klimaty zaprezentował Son Lux, nazywany songwriterem XXI wieku (obecnie występujący w trio). Jego koncert można zaliczyć do najlepszych występów tegorocznego Offa. Bardzo dużo elektroniki, mocnych rytmów, jak i świetnych, ekspresyjnych wokaliz Ryana Lotta. To wszystko złożyło się w całość, którą bardzo trudno zaszufladkować i jest to największy atut twórczości Son Lux.


Tymczasem zbliżała się powoli godz. 22, na którą zaplanowany był najważniejszy dla wielu punkt festiwalu, czyli koncert Patti Smith. Często dało się usłyszeć w rozmowach, że ktoś przybył tu specjalnie dla niej i sądząc po ilości ludzi oczekującej na ten koncert, było takich osób bardzo dużo. Artystka przyjechała zagrać w całości swój album „Horses” i choć można było się spodziewać świetnego koncertu, to chyba mało kto przypuszczał, że będzie on aż tak wyjątkowy. Już z pierwszymi dźwiękami „Glorii” słychać było w jak świetnej formie jest artystka, która po prostu porwała tłum pod sceną. Świetne brzmienie, żywiołowość, po prostu rock n roll w najczystszej postaci. Sama Patti wykorzystała też koncert jako okazję do przekazu pokojowego przesłania, kiedy to wspominała ofiary bomby atomowej zrzuconej równo 70 lat temu na Nagasaki, „Nigdy więcej bomb!” słychać było ze sceny. Wzruszającym momentem było także wykonanie utworu „Elegie”, w którym wyliczała nazwiska artystów, którzy odeszli. Sam koncert zakończył się spektakularnym zerwaniem wszystkich strun w gitarze. Trzymając ją w górze, artystka wykrzyczała przy tym, że to jest jej broń, Rock'n'Roll! Po takim koncercie trudno było czuć niedosyt, i choć w programie było jeszcze kilka wartych obejrzenia i posłuchania zespołów, to właśnie koncert Patti Smith dla wielu był pięknym finałem tegorocznego Offa.


fot. Wojciech Żurek