Te drobne różnice to niedościgła finezja, z jaką Spielberg od dekad definiuje dla nas przygodę: wysiłek wkładany w to, żeby wciąż jawiła się ona jako nowa, określa stawkę wypracowanego przezeń modelu rozrywki. Dlatego też rzadko bawi się w powtórne wchodzenie do tej samej rzeki, zostawiając sequele „Szczęk” i kolejne (licząc od trzeciej) części „Parku Jurajskiego” w rękach kolegów. Znaczącym wyjątkiem jest oczywiście seria o Indianie Jonesie, wspólne dziecko Spielberga i Lucasa, oraz „Zaginiony Świat”, drugi film o dinozaurach: mroczniejszy, militarny z ducha i jedyny, w którym T-Rex podchodzi pod okna śpiących mieszczuchów, przechadzając się akurat po San Diego.

Niemrawy „Park Jurajski III” ostrzegł miłośników cyklu, jakie szkody może przynieść dezercja Spielberga z reżyserskiego stołka. Premiera „Jurassic World” Colina Trevorrowa, wskrzeszającego serię po blisko 15 latach, zachęca więc ortodoksów do porównań, które muszą wypaść na niekorzyść najnowszego filmu. Nie jest to jednak zaskoczeniem: pokazywany niedawno w 3D w kinach „Park Jurajski” z 1993 roku wciąż wydaje się dziełem skończonym, ostatnim takim prezentem od reżysera, który potem skręcił w kierunku kina z jednej strony poważniejszego i otwarcie politycznego, a z drugiej manierycznego, nieznośnie klasycystycznego (jak „Czas wojny”, którego polski tytuł ukrywa, że w istocie chodzi o końską operę). „Park Jurajski” powstawał równocześnie z „Listą Schindlera”, co dla niektórych było okolicznością cokolwiek schizofreniczną. Jednak ponad 20 lat temu to właśnie Spielberg rozbił – nie tylko oscarowy – bank, wypuszczając w tym samym roku najbardziej dochodowy, jak się szybko okazało, film tamtych czasów i ostateczny dramat epicki o Holokauście, będący do dziś najsilniejszą wizualną reprezentacją Zagłady w kulturze amerykańskiej.

Wszystkie te wątki – poszukiwanie kamienia filozoficznego umożliwiającego produkcję oszałamiającej rozrywki, rozsupływanie kolejnych warstw nostalgii związane z powrotem do zasłużonej serii i pytanie o dziedzictwo „starego” Spielberga – powracają w „Jurassic World”, rozkosznym i pomysłowym dinosploitation z przyczynkarsko nakreślonymi postaciami, szczyptą animal studies i wyrażaną wprost dekadencją: czy dinozaury są jeszcze w stanie kogokolwiek zaciekawić? Zastanawiają się nad tym bohaterowie filmu, który w całości dzieje się w gigantycznym parku z pradawnymi jaszczurami. W ciągu dwóch dekad stały się one maskotką tłumów, a zarządzający gadzim biznesem poddają je genetycznej modyfikacji, żeby uzyskać nowe gatunki zdolne jeszcze wzbudzić sensację. Okazuje się, zgodnie z prawem ironii rządzącym kinem katastroficznym, że prawdziwe emocje pojawią się wtedy, kiedy sytuacja wymknie się spod kontroli i mutant Indominus rex zacznie buszować po parku, stając się uosobieniem czystego zła – wymykającej się wciąż siły, która niesie tylko śmierć i spustoszenie.


Chris Pratt (gwiazdor „Strażników galaktyki” Jamesa Gunna oraz aktor, którego powoli nie wstyd porównywać z Harrisonem Fordem) i Bryce Dallas Howard (wzorcowa „zimna suka” ze „Służących” Tate’a Taylora) w rolach głównych wprowadzają do serii młodzieńczy wigor, którego brakowało w poprzedniej części Samowi Neillowi, zmęczonemu uciekaniem przed pterodaktylami.
Mimo tego nad „Jurassic World” unosi się mgiełka staroświeckości: film sięga do prehistorii tej rozrywki, na której wychowali się dzisiejsi trzydziestolatkowie oraz widzowie młodsi o dekadę i dwie. Pokazuje też mimowolnie zmierzch (a może ciągłą aktualność?) tej formuły, ochrzczonej u nas mianem kina nowej przygody. Wszyscy znamy te filmy, byliśmy na nie zupełnie nieodporni, ale część z nas wytworzyła w sobie z czasem przeciwciała, które pozwalają zredukować Spielberga do ckliwego pana od bajek o kosmitach, nazistach i rekinach.

Pachnie to niebezpiecznym dla kinofilskiej pamięci wyparciem: czy z tych filmów można w ogóle wyrosnąć? W czerwcowym numerze „Kina” ze swojej słabości do amerykańskich szlagierów – w tym przypadku – lat 80. spowiada się Michał Oleszczyk, „wychowanek kina nowej przygody”, który po latach rozpoznaje w nim przede wszystkim podskórne lęki, pobrzmiewające w tych opowieściach o białych chłopcach z dostatnich przedmieść (można dodać, że David Lynch już w 1986 zburzył iluzję równo przystrzyżonych trawników, kierując w słynnej scenie z „Blue Velvet” kamerę na ich robaczywą podszewkę). „Jurassic World” też jest filmem pełnym niepokoju, którego źródłem niekoniecznie są zresztą dinozaury.

Walt Disney w „Ratując pana Banksa” Johna Lee Hancocka z triumfalną miną prezentował P. L. Travers, autorce książek o „Mary Poppins”, swój park rozrywki. Późniejszy o kilkadziesiąt lat Dinoland w filmie Trevorrowa jest supernowoczesną maszyną, która zwiedzających już szczególnie nie zachwyca (widz ma nad nimi przewagę i może wciąż ekscytować się miksem pikających gadżetów i dzikich velociraptorów, które Chris Pratt próbuje udomowić [sic!]). Park jurajski w nowym filmie sam jest wielkim jaszczurem, który ledwo dycha (koszty jego utrzymania się astronomiczne), co wydaje się diagnozą popkultury jako gałęzi gospodarki. W szczególności Hollywood, którego producenci zmuszeni są wydawać coraz więcej milionów na filmy, które coraz rzadziej są w stanie zmiażdżyć konkurencje tak, jak uczynił to pierwszy „Park Jurajski”, prawdziwy T-rex box office’u lat 90.

Optymista powie, że mainstreamowe kino jest jak Indominus rex: niezniszczalny, podlegający ciągłym mutacjom Obcy, który prędzej czy później i tak się odrodzi, by zdziesiątkować konkurencję (którą są wobec superprodukcji niezależne, zgrzebne indie-kaprysy i najlepiej przystosowana ewolucyjnie telewizja, przeniesiona dziś do sieci). W tym aspekcie „Jurassic World” okazuje się jednak konserwatywny i zasadniczo przeciwny krzyżowaniu się gatunków. Mieszaniec zostanie pokonany przez króla wyspy (T-rex, nieusuwalny mieszkaniec uniwersum Crichtona i Spielberga, jest w końcu jeden) i velociraptory, morderców poskromionych przez białego człowieka.

Czy Trevorrow odpowiada tym samym na dominację zdziwaczałych jaszczurów, która zalała ekrany w ostatnich latach? Od „Pacific Rim” Guillermo del Toro, przez „Godzillę” Garetha Edwardsa po dinozaurowy wątek buffo w „Jupiter: Intronizacja” rodzeństwa Wachowskich: gadopodobne kreatury wciąż są wdzięcznym obiektem dla speców od CGI. „Jurassic World” stoi na straży doktryny, odcinając się od modyfikowanych genetycznie apokryfów. Przetrzymywane w klatkach, jakby wybudzone po milionach lat zwierzęta nie tylko wydobywają z patrzących na nich ludzi pierwotne instynkty (stałymi figurami cyklu są „chciwy idiota” i „bezmyślny wojskowy”, kończący zazwyczaj w paszczach mięsożernych mieszkańców wyspy). Są także w perfidny sposób najczystsze rasowo, nieustannie zagrożone wyginięciem (choć niektóre z nich same niosą zagładę!), stanowią jedyne egzemplarze własnego gatunku. Są biologiczną arystokracją.


Trevorrow po mistrzowsku wygrywa napięcie między mutacją a prostym dziedziczeniem. Obficie cytuje Spielberga (choćby pamiętne ujęcie helikoptera lecącego ponad morzem zieleni w drodze na wyspę) i odcina się od dezorientującego, bombardującego cięciami montażowymi stylu ochrzczonego mianem chaos cinema (dominującego we współczesnym kinie akcji). Ze Spielberga Trevorrow wziął przede wszystkim nacisk na klarowność inscenizacji i kadrowania jako najskuteczniejszą drogę budowania napięcia. Cnotą „Jurassic World” jest właśnie pewna anachroniczność (obecna też w inny sposób w wybitnym „Mad Max: Na drodze gniewu” George’a Millera): w tym filmie zupełnie na serio używa się dźwięku i śladów po pazurach do prezentacji dinozaura, którego zobaczymy dobrych kilka minut później. Stara szkoła „Szczęk” i „Ptaków” Hitchcocka, które zostają tutaj smacznie strawestowane?

„Jurassic World”, na poziomie opowieści, przedstawia rzekomy zmierzch modelu rozrywki uosabianego przez wielkie parki przeznaczone do zabawy (a więc także ich stricte konsumpcyjną odmianę, czyli galerie handlowe z multipleksami). Jednakże filmowe widowisko – kilkanaście imponujących sekwencji, wśród których na plan pierwszy wybija się nocny rajd na spotkanie Indominusa rexa i szalony atak pterodaktyli na zwiedzające wyspę rodziny – stanowi apoteozę kina Spielberga i na prawach nostalgii przywołuje czystość jego dawnego stylu. Nostalgia jest ruchoma i zagarnia coraz większe obszary historii. Po licznych hołdach dla lat 80. (od „Ping Pong Summer” Michaela Tully’ego po kombatanckich „Niezniszczalnych” Sylvestra Stallone’a), czas na przepracowanie kolejnej dekady, której jednym z symboli pozostaje „Park Jurajski”.

W „Jurassic World” (a także całej serii) powraca obraz człowieka ukrytego za ścianą, drzewem lub pod samochodem: staje się on zwierzyną łowną, którą węchem próbuje zlokalizować gruboskóry jaszczur. Dinozaur znajduje się nienaturalnie blisko, niemal muska swój potencjalny obiad, ale koniec końców kapituluje i przerywa poszukiwania. Podobne sceny to nie tylko niezawodny generator napięcia. Określają też, do jakiego stopnia możemy zbliżyć się do wymarłych-ożywionych zwierząt, aby wciąż pozostały dla nas przedmiotem fascynacji i grozy. Niezbędna jest cienka, niewidzialna powłoka, która uniemożliwi bezpośrednie spotkanie: chodzi być może o kinowy ekran, stawiający granicę pod pozorem całkowitej immersji.


Sebastian Smoliński - student Kolegium MISH UW, pasjonat historii kina, krytyk filmowy. Lubi muzykę poważną, jazz i operę. Publikuje bądź publikował w „Tygodniku Powszechnym”, „Kinie”, „Filmie”, „Dwutygodniku” i „Stopklatce”. Współpracuje z „Kulturą Liberalną”. Nieprzejednany miłośnik Ameryki i kebabów.

Tekst pochodzi z bloga autora - "Na wylot"