Niełatwo jest być fanem horroru w Polsce. Sporo klasyków tego gatunku, jak na przykład filmy Dario Argento, wciąż nie jest u nas legalnie dostępnych albo ukazuje się na moment w pozostawiających wiele do życzenia gazetowych wydaniach. Horrory nieanglojęzyczne, żeby trafić do polskiej dystrybucji, muszą albo być naprawdę wielkimi hitami, albo płynąć na fali szybko mijającej mody i dodatkowo utrafić w gusta dystrybutorów, których kryteria selekcji często stanowią kompletną zagadkę – różne słabsze i przeciętne pozycje azjatyckie czy hiszpańskie mogliśmy oglądać od razu, podczas gdy wiele wybitnych do tej pory nie ujrzało światła dziennego. Z amerykańską czy brytyjską grozą wbrew pozorom nie jest lepiej, szanse, że dotrą do nas filmy oryginalniejsze i bardziej wyrafinowane są przygnębiająco małe, w odróżnieniu od wszelkich sequeli, remaków i trzeciorzędnych produkcji. Tak naprawdę jednak trudno się dziwić dystrybutorom, wystarczy rzut oka na komentarze użytkowników na czołowym polskim portalu filmowym, by się przekonać, że duża część rodzimej widowni najwyraźniej nie toleruje w horrorze żadnych innowacji ani artyzmu. Każda próba pogrania z konwencją, położenia nacisku na psychologię postaci, pozostawienia czegoś do interpretacji odbiorcy czy, nie daj Boże, postawienia mu jakichkolwiek wymagań skazana jest na reakcje pt. „Dno. 1/10” i „Nic nie zrozumiałem, film bez sensu”.

Czasami jednak ten „backlash” widzów nienawykłych do tego, że ktoś może tak po prostu wychodzić poza ich przyzwyczajenia i związana z tym groźba „obniżonej średniej ocen” nie odstraszają dystrybutorów. Świadkami takiej, bardzo zaskakującej sytuacji jesteśmy właśnie w tej chwili. Jej wspaniałym zwiastunem i jedną z najmilszych niespodzianek ubiegłego roku było pojawienie się na naszych kinowych ekranach australijskiego „Babadooka” Jennifer Kent. Ten znakomicie zagrany i zrealizowany, bardzo niepokojący horror psychologiczny został oczywiście przyjęty dość chłodno przez segment publiki oczekujący czegoś bardziej konwencjonalnego (choć czasami ciężko stwierdzić czego właściwie niektórzy komentujący oczekują, skoro dosłownie każdy horror jest dla nich „do dupy” i „niestraszny zupełnie”). Dla odbiorcy szukającego głębszej i inteligentniejszej grozy była to jednak prawdziwa uczta. Po niewątpliwym ryzyku, jakim było sprowadzenie filmu Kent, na jakiś czas znowu zapanowała posucha. Dobiegła ona końca pod koniec lutego, i to dobiegła końca na całego. Oto na przestrzeni jednego miesiąca miał u nas premierę nie jeden, ale aż cztery znaczące i niekonwencjonalne horrory! No dobrze, tylko trzy z nich to horrory sensu stricte, rozpoczynające tę małą falę nowozelandzkie „Co robimy w ukryciu” to bowiem przyprawiająca o ból przepony satyra na wampiryczną mitologię i formułę found footage.
Kolejne pozycje prezentują już stuprocentowo poważne straszenie. Pierwsza z nich, „Coś za mną chodzi”, to najoryginalniejszy i najbardziej wyrafinowany amerykański horror co najmniej ostatnich pięciu lat. Druga, duńskie „Wilkołacze sny” (katastrofalnie prostacki polski tytuł, po angielsku brzmi on „When Animals Dream”), wzbogaca dobrze znany motyw lykantropii jako metafory dojrzewania o skandynawski psychologizm i społeczny realizm.

Ja zajmę się ostatnią z tych marcowych perełek, najdłużej oczekiwaną. Wszystkie cztery filmy trafiają do nas ze znaczną obsuwą, ale w przypadku „Oculusa” Mike'a Flanagana jest to obsuwa wręcz nieprzyzwoita, bo wynosząca półtora roku. Prawdę mówiąc, zdążyłem już stracić nadzieję, że ukaże się on u nas kiedykolwiek, nawet na dvd. W tym przypadku jednak zdecydowanie lepiej późno niż wcale, szansa zobaczenia tak inteligentnego amerykańskiego horroru na dużym ekranie nie trafia się codziennie. Może nie tak dobry jak wspomniane „Coś za mną chodzi”, mniej powściągliwy i konsekwentny „Oculus” wciąż reprezentuje to, co tamtejsze kino grozy ma do zaoferowania najlepszego.

Jak to bywa w przypadku horrorów „made in USA”, i tym razem to, co dobre, wywodzi się z kręgu kina niezależnego. Flanagan zaczął swoją karierę właśnie jako twórca niezależny i to dwie niezależne, malutkie budżetowo, ale „pokaźne” pod względem talentu i warsztatu pozycje objawiły go jako jedno z najbardziej obiecujących nazwisk amerykańskiej grozy. Jednym była „Absentia”, łącząca realny horror zaginięcia bliskiej osoby z lovecraftowskim obrazem bezsilności wobec całkowicie nieludzkiego zła. Drugim, wcześniejszym, krótkometrażowy „Oculus: Chapter 3”. Pierwowzór wersji kinowej był majstersztykiem minimalizmu – przez większość z trzydziestu minut projekcji na ekranie widzieliśmy tylko jedną postać i stare lustro. Flanagan dokonał prawdziwych cudów, wydobywając z tej sytuacji pokłady strachu i suspensu, jakich nigdy byśmy się nie spodziewali, czyniąc nas świadkami perfekcyjnie wygranego narastania obłędu bohatera, udowadniając przy okazji, że samo słuchanie o potwornościach może być równie straszne co ich oglądanie.

W wersji kinowej bohaterów jest dwoje, półtora godzinny teatr jednego aktora byłby jednak przesadą, ale punkt wyjścia pozostał w zasadzie niezmieniony. Mamy zwierciadło o makabrycznej przeszłości, mamy przerażającą tragedię z życia protagonistów i próbę naukowego udowodnienia, że odpowiada za nią właśnie przeklęty antyk. Tym, czego nie było, są retrospekcje przedstawiające koszmar sprzed 11 lat, początkowo kontrapunktujące obecne wydarzenia, a potem użyte do przewrotnej gry, z widzem i zarazem z bohaterami. Nowa jest także dynamika między postaciami, rozwijająca i pogłębiająca główne tematy krótkometrażówki: względność i niewiarygodność naszego postrzegania i pamięci, potencjalność choroby psychicznej czająca się w każdym z nas bez wyjątku. W „Chapter 3” był tylko Tim ogarnięty kompletną obsesją na punkcie Lustra Lassera. Tutaj obsesję ma jego (nieistniejąca w pierwowzorze) siostra Kaylie, Tim jest głosem rozsądku, modelowym przykładem sukcesu terapii psychiatrycznej, który zdołał całkowicie zracjonalizować wypadki sprzed dekady. Dyskusje rodzeństwa zderzają ze sobą dwie rożne wizje przeszłości i dwa różne sposoby postrzegania świata i panującego w nim porządku. A także dwa rodzaje grozy – strach przed nadprzyrodzonym złem z jednej strony, a z drugiej przerażenie niewytłumaczalnością czysto ludzkiej przemocy i szaleństwa.

Bardzo szkoda, że wątek ten nie został pociągnięty dalej. Mimo że możliwość folie a deux pozostaje gdzieś w tle właściwie do końca, dla widza szybko staje się jasne, że to Kaylie ma rację i  lustro nie jest zwyczajnym przedmiotem. Na szczęście sposób działania upiornego zabytku i jego „charakterystyka” są wielkimi atutami filmu. Nieczęsto zdarza się, żeby w roli antagonisty występował nieożywiony obiekt, który pozostaje nieożywiony przez cały czas trwania seansu. Lustro Lassera wykazuje własną wolę, bardzo złą i sadystyczną, ale Flanagan oparł się pokusie „uczłowieczania” go w jakikolwiek sposób. Widzimy duchy jego poprzednich ofiar, ale one są tylko narzędziem zwierciadła, które nie ma żadnej reprezentującej je jednej twarzy czy jednego głosu. Do końca pozostaje całkowicie obce, nieludzkie i niemożliwe do zrozumienia, duch H.P. Lovecrafta unosi się nad „Oculusem” tak samo jak nad wspomnianą „Absentią”. Lovecraftowska jest też otaczająca przedmiot enigma, nigdy nie dowiadujemy się skąd wzięło się lustro i co jest źródłem jego złowrogiej mocy. Natura tej mocy jest tu główną atrakcją: antyk co prawda nasyła na bohaterów duchy, jest to jednak ostatni etap jego działania i nie stanowi głównego asa w rękawie. Zwierciadło przede wszystkim całkowicie zakłóca percepcję, sprawia, że ofiary nie mogą wierzyć absolutnie niczemu, co widzą, słyszą i czują, odbiera im pewność co do tego gdzie się naprawdę właśnie znajdują i co tak naprawdę przed chwilą zrobiły. Nie wiadomo już, co jest realne, a co urojone, co jest wspomnieniem, a co teraźniejszością. A szanse wyjścia cało z tego ontologicznego labiryntu maleją z każdą chwilą.

Flanagan wykorzystał filmowy potencjał tego pomysłu do maksimum, widz jest równie skonfundowany co bohaterowie i tak jak oni pod koniec niemal błaga o jakiś pewny punkt odniesienia. To błaganie zostaje wysłuchane na najbardziej okrutne sposoby, bo każdy moment nadziei okazuje się urojeniem, a najgorsze lęki stają się rzeczywistością. Zdecydowanie nie jest to pogodna opowieść, o czym należałoby uprzedzić widzów nastawiających się na coś bardziej rozrywkowego. Ale problem obłędu i zła tkwiącego w człowieku jak najbardziej zasługuje na niewesołe potraktowanie. Wspomniana wyżej antynomia nawiedzenie – ludzkie zło, podobnie jak w krótkometrażówce okazuje się tu nie być tak sprzeczna jak się wydaje. Zwierciadło nie tyle opętuje tych, którzy dostaną się pod jego wpływ, ile wydobywa i wzmacnia to, co już w nich jest, rozpala zazdrość, kompleksy, resentyment, wściekłość, paranoję, dezorientację, aż ofiara jest całkowicie zaślepiona. Naprawdę jest lustrem niepokazującym niczego, co by już w zalążku nie istniało, ukazującym naszą najgorszą możliwą twarz, bezlitośnie wykorzystującym prawdę. Ten wątek jest tu podkreślony mniej niż w „Chapter 3”, ustępując miejsca bardziej atrakcyjnym ekranowo diabelskim zabawom z postrzeganiem. Niesamowity tekst „Widziałem swoje demony i jest ich wiele. Ujrzałem diabła i jestem nim ja” też robi tu mniejsze wrażenie niż w pierwowzorze. Te tematy wciąż są jednak obecne i prawdopodobnie to one pozostawią widza z największym uczuciem niepokoju.

Tytuł pierwowzoru, „Oculus: Chapter 3” nasuwa oczywiste pytanie o pozostałe rozdziały. Flanagan początkowo obmyślił serię dziewięciu filmów krótkometrażowych, które łączyłoby Lustro Lassera. Trzecia część powstała jako pierwsza, bo wymagała najmniejszych środków i stanowiła dobry punkt odniesienia dla pozostałych, streszczając krótko historię przeklętego przedmiotu. Reżyser miał zamiar jak najbardziej zrealizować pozostałe. Nie wiadomo ile zostało z tych planów po premierze wersji kinowej (która oparta jest, poza „Rozdziałem 3”, na scenariuszu którejś z innych odsłon). Ja mam nadzieję, że całkiem sporo i, że doczekamy się od Flanagana przynajmniej jeszcze jednego „Oculusa”. Jest tu naprawdę duży potencjał i szansa na kolejne historie, które zmuszą nas do namysłu nad niedoskonałością naszych zmysłów i mrokami naszej podświadomości. Ale też po prostu sprawią, że patrząc w lustro poczujemy się dziwnie nieswojo.