Dawny Bezimienny z westernów Sergio Leone od początku zaskakiwał krytyków i widzów reżyserskim talentem i inteligencją i, mimo że jego twórczość była nierówna, przez lata 70. i 80. zdążył wywalczyć sobie szacunek jako ktoś zdecydowanie więcej niż filmowy rzemieślnik. Lata 90. wywindowały go do prawdziwej pierwszej ligi – od premiery „Bez przebaczenia” niemal każdy film Żelaznego Clinta jest istotnym wydarzeniem.

Jego najnowsze dzieło okazało się pod wieloma względami wydarzeniem najistotniejszym z dotychczasowych. „Snajper” to najbardziej dochodowy film w karierze Eastwooda i najbardziej kasowy amerykański film wojenny w historii. Oparta na faktach opowieść o najskuteczniejszym strzelcu w dziejach amerykańskiej armii stała się w Stanach prawdziwym fenomenem nie tylko popkulturowym, ale też społecznym i patriotycznym, tematem przemówień polityków, publicystycznych komentarzy, politologicznych analiz i codziennych rozmów zwykłych ludzi. Nie wszystkie komentarze i opinie są jednak pozytywne. I niestety nie bez powodu. Ten wielki hit jest najbardziej kontrowersyjną i problematyczną pozycją w całej filmografii Clinta.

Właściwie jedyne, co nie jest tu kontrowersyjne, to fakt, że pod względem czysto filmowym mamy do czynienia z pierwszorzędną robotą. Pomijając drobiazg w postaci bijącej po oczach i powszechnie wyśmiewanej wpadki ze sztucznym dzieckiem realizacja stoi na najwyższym poziomie. W scenach batalistycznych Eastwood całkowicie panuje nad sytuacją tak jak jego obdarzony nerwami ze stali bohater, napięcie budowane i stopniowane jest idealnie, rytm całej opowieści jest bezbłędny, co w kinie wojennym wcale nie jest oczywiste. Także aktorsko nic nie można nikomu zarzucić, a już na pewno nie Bradleyowi Cooperowi, którego nominacja do Oscara była całkowicie zasłużona. Oglądanie tego zazwyczaj ekstrawertycznego aktora w roli kreowanej minimalistycznymi środkami, wymagającej przekazania większości emocji w spojrzeniach i przemycenia ich między słowami jest fascynujące, dojrzałość dawnego etatowego przystojniaka z kumplowskich komedii naprawdę imponuje.

Problemy zaczynają się, kiedy przyjrzymy się postaci tytułowego bohatera i porównamy ekranowy wizerunek z tym, co wiadomo o prawdziwym „amerykańskim snajperze” Chrisie Kyle'u. Oczekiwanie, że hollywoodzka superprodukcja będzie całkowicie odpowiadać rzeczywistości jest, jak wiadomo, delikatnie mówiąc naiwne. Kiedy jednak jest to historia tak głośnej postaci, której wojenne wyczyny i tragiczny koniec uczyniły ją współczesną narodową legendą, kiedy na dodatek film oparty jest na autobiografii i realizowany przez reżysera, który wcześniej pokazał, że nie boi się trzymać historycznych faktów w ich kłopotliwej złożoności, można naprawdę oczekiwać więcej.
Opowiadanie trudniejszych prawd o żołnierzach z czasów II wojny światowej jest jednak najwyraźniej łatwiejsze niż zrobienie tego samego w odniesieniu do wojny w Iraku. „Snajper” jest wybieloną laurką, opowieścią zdumiewającą w swojej oczywistości, jednoznaczności i prostocie. Niestety nie jest to „szlachetna prostota”, ale raczej rozczarowane zdziwienie: „Jak to, to wszystko?”.

Kyle w intepretacji Eastwooda i Coopera jest naznaczony tragizmem na długo przed swoją śmiercią, to człowiek głęboko udręczony i obarczony ciężarem odpowiedzialności ponad ludzkie siły. Sęk w tym, że realny Kyle taki nie był, a na pewno nie w takim stopniu. Owszem, cierpiał na zespół stresu pourazowego (PTSD), ale z jego własnych słów wyłania się obraz osoby dalekiej od bohatera dźwigającego cierpienia narodu na jakiego kreuje go Eastwood. Kyle ze swojej autobiografii to jak najbardziej żarliwy patriota i znakomity żołnierz, zatroskany o los każdego z kolegów z pola bitwy, a potem o los okaleczonych psychicznie i fizycznie weteranów, zepchniętych na społeczny margines. Ale to także człowiek szokująco wręcz bezrefleksyjny, ogarnięty niezdrową obsesją na punkcie broni, któremu strzelanie do ludzi sprawia ogromną frajdę i który autentycznie nigdy, nawet długo po powrocie z pola bitwy nie myśli o swoich wrogach w kategoriach istot ludzkich. To osoba naiwna i podatna na polityczne slogany, a jednocześnie, jak wyszło na jaw po premierze książki, nie stroniąca od przesady i kompletnej konfabulacji, budująca własną legendę za pomocą cynicznych środków. Krótko mówiąc, ktoś dużo bardziej ambiwalentny i skomplikowany, dużo ciekawszy niż zaproponowany przez Eastwooda heros.

Te uproszczenia nie kończą się niestety na postaci głównego bohatera, ale obejmują sam temat konfliktu w Iraku. W czasach kiedy wiadomo już na pewno, że opowieści o saddamowej broni masowego rażenia były wyssane z palca i kiedy codziennie słyszymy o potwornościach popełnianych przez ISIS (Państwo Islamskie), które nie narodziłoby się gdyby USA nie zdestabilizowało kompletnie sytuacji w regionie, ukazanie tej wojny jako prostej walki dobra ze złem i wojny obronnej Ameryki nie wskazuje na poważne traktowanie widza. Uderza zwłaszcza czarno-biały i niemal kompletnie zuniformizowany obraz wroga. Jedyni, którzy nie stanowią części identycznego, opatulonego w kefije tłumu to fikcyjny pomocnik Abu Musaba al-Zarkawiego, nie bez powodu nazywany Rzeźnikiem oraz Mustafa, snajper Al-Kaidy, równie utalentowany i śmiercionośny co Kyle. Ten pierwszy to jednak tylko kolejny sadystyczny bandzior jakich wielu w amerykańskim kinie akcji, ten drugi, mimo paru niemal ikonicznych scen i ujęć ze swoim udziałem, jest na ekranie zbyt krótko i zbyt rzadko, by można go było nazwać pełnoprawną postacią. Iraccy cywile to wyłącznie wściekły tłum, zdrajcy albo ofiary, wprowadzone tylko po to, by pokazać zamiłowanie Rzeźnika do brutalnych tortur. Nie było by w tym wszystkim nic dziwnego, ot, hollywoodzka normalka, gdyby nie, znowu, poprzednie dzieła reżysera.

Tę komiksową (w potocznym, pejoratywnym sensie tego słowa) wizję Irakijczyków przedstawia nam przecież ten sam Eastwood, który we wspaniałych „Listach z Iwo Jimy” dokonał czegoś, o co pokusiło się w tamtejszym kinie wojennym szokująco niewielu: na nowo uczłowieczył Japończyków, najgorszych, śmiertelnych wrogów Ameryki. O tym, jak bardzo jest to nieoczywiste, niech świadczą niepoliczalne filmy, w których „Japs” to wyłącznie psychopaci albo, co ma niewesołe rasowe konotacje, nieodróżnialna masa. Niech świadczy o tym także, kontynuując wątek rasowy i etnocentryczny, notoryczne obsadzanie Koreańczyków i Chińczyków w rolach żołnierzy japońskich („bo to przecież wszystko jedno”; notabene ofiarą identycznego przekonania padają w kinie made in USA Polacy i Rosjanie). Eastwood, co kluczowe, ani przez chwilę nie broniąc japońskiej wojennej racji, a wręcz dokładniej obnażając obłęd i krwiożerczość reżimu Showa, niezwykle przejmująco ukazał tragizm sytuacji zwykłych żołnierzy zmuszonych do udziału w bezsensownej walce, a także dowódcy zmagającego się nie tylko z przeważającymi siłami wroga, ale też skrajnym irracjonalizmem własnych kolegów. Czyżby, jak sugerowałem wyżej, było za wcześnie na ukazanie w podobny, tragiczny sposób szaleństwa Al-Kaidy? Czy amerykański widz musi widzieć swojego obecnego/niedawnego wroga tak banalnie i propagandowo? To ostatnie słowo wisi niestety nad całym filmem. Jeszcze zanim dowiedziałem się o kontrowersyjnym „tweecie” Setha Rogena porównującym „Snajpera” z fikcyjną nazistowską propagandówką z „Bękartów wojny”, chwilami miałem identyczne skojarzenie.

„Snajper” byłby więc zupełną straconą szansą i banalną opowiastką ku pokrzepieniu serc, gdyby nie kilka bardzo zaskakujących scen, ujęć i zabiegów. Tkwią one we wnętrzu filmu jak wielkie „ale”, w przedziwny sposób rozbijając i podważając tę prościutką, propagandową narrację. Najważniejsze jest, pokazywane już w zwiastunach, pierwsze dokonane przez Kyle'a zabójstwo. Na ekranie snajper zostaje od razu skonfrontowany z wojną w jej najcięższych wyborach, zmuszony do zastrzelenia kobiety i jej na oko 12, 13-letniego syna. Kiedy porównamy tę sytuację z książką, okaże się, że w rzeczywistości była tam tylko kobieta. Czy dodana postać dziecka służy bardziej podkreśleniu bestialstwa terrorystów czy moralnej niejednoznaczności tego co robi Kyle? Odpowiedź byłaby prawdopodobnie oczywista, gdyby nie zachowanie oglądającego wszystko kolegi snajpera, przywodzące na myśl kogoś, kto obserwuje postępy kumpla w grze komputerowej (i komentuje je w prymitywny sposób), a nie żołnierza odpowiadającego za życie towarzyszy broni. Czy sceny, kiedy niemal zaraz po powrocie z frontu Kyle zabiera swojego syna na polowanie, albo kiedy nawet bawiąc się z dziećmi nadal strzela, tyle, że z zabawkowego pistoletu, wypadają dwuznacznie i niepokojąco tylko dla europejskiego oka? Czy tylko temu zblazowanemu, europejskiemu oku patos zakończenia wydaje się tak skrajny, że niemal ironiczny? Dlaczego  ujęcia następujące krótko po scenie z pierwszymi „celami”, obrazujące kolejne trafione strzały oraz rosnące doświadczenie i pewność Kyle'a tak bardzo przypominają obrazy z komputerowej gry? Brakuje tylko głosu „announcera” mówiącego „headshot!” (choć w tym wypadku raczej „backshot!”).





Patrząc przez pryzmat tych „subwersywnych” momentów, z filmu wyłaniałaby się nieco inna historia. „Snajper” byłby obrazem wprawionej cynicznie w ruch wojennej machiny, która przerabia i zatruwa żołnierzy, jednych bardzo szybko, jak kolega wołający „Ha ha! Załatwiłeś sukę!”, innych, jak Kyle, stopniowo, każąc im zdobywać „w realu” kolejne „fragi”. „Amerykański snajper” byłby postacią o wiele bardziej tragiczną, człowiekiem, którego odwagę i idealizm wykorzystano przeciwko niemu samemu. Los zapomnianych i ignorowanych weteranów byłby jeszcze bardziej przerażający, bo wojna, w której brali udział, nie była szlachetną krucjatą, porzucenie przez wojskową machinę po tym, jak z kimś skończyła, byłoby częścią jej natury, a nie jakimś wołającym o pomstę wyjątkiem. Czy Eastwood świadomie i zamierzenie przemycił tutaj tę drugą warstwę czy raczej zachodzi tu klasyczny grzech nadinterpretacji? Albo po prostu zaślepienie nie-amerykańską perspektywą? Każdy widz będzie musiał odpowiedzieć sobie sam. Pewne jest, że na opowieść bardziej wyrafinowaną i rozegraną w większych odcieniach szarości będziemy musieli poczekać do następnego filmu Żelaznego Clinta.