Co zrobić z tymi Wachowskimi? Po pierwszym „Matrixie” wielu uznało ich za geniuszy. Druga, a zwłaszcza trzecia część cyberpunkowego hitu ostro zweryfikowały te opinie („Rewolucje” to po dziś dzień chyba najgorsze filmowe rozczarowanie mojego niedługiego życia). „V jak vendetta”, wyreżyserowane przez Jamesa McTeigue'a, ale pod tak dużą kontrolą rodzeństwa, że często traktowane jako ich film, przywróciło nadzieję na to, że duet jest jeszcze w stanie pokazać coś ciekawego, choć niekoniecznie oryginalnego. „Speed Racer” udowodnił, że oryginalności i fantazji także im nie brakuje, niestety jest to oryginalność i fantazja takiego rodzaju, który 90% widzów każe się głowić nad tym co dokładnie twórcy próbowali osiągnąć. Nakręcony wspólnie z Tomem Tykwerem „Atlas Chmur”, swoista współczesna wersja „Nietolerancji”, łączył łopatologiczne buddyjskie filozofowanie, obsadę aż do przesady upchaną dużymi nazwiskami, kapitalną stronę wizualną i imponującą precyzję narracji. Odbiorcy, do których ta epicka produkcja przemówiła (tacy jak niżej podpisany) znów należeli jednak do mniejszości.

Każde kolejne dzieło rodzeństwa to coraz większa konfuzja i obojętność publiki. I coraz mniejsze zyski finansowe. Lana i Andy wydają się jednak kompletnie tym nie przejmować, podejmują ryzyko za ryzykiem i wygląda na to, że raz za razem przegrywają, sparzeni jednym ogniem za chwilę ładują się w inny. Taka dezynwoltura byłaby zrozumiała w przypadku twórców kina niezależnego i niskobudżetowego, co jednak myśleć, kiedy tak zachowują się ludzie robiący filmy za grube miliony? Jak traktować blockbustery kręcone wbrew regułom tego jak powinno się kręcić blockbustery, produkcje, które chcą być przebojami, ale nie chcą być „przyjazne” dla widowni ani krytyków? Czy Wachowscy to ekscentryczni partacze, gwiazdy jednego filmu, których kariera (przynajmniej ta wysokobudżetowa) zaraz się skończy czy pozytywni wariaci i odważni poszukiwacze, których eksperymenty, nawet jeśli nie zawsze udane, wnoszą powiew oryginalności w świat fantastycznych superprodukcji?

Bez względu na to, która odpowiedź jest dla Was bliższa prawdy, najnowszy film duetu raczej nie zmieni Waszego zdania. Więcej, tylko Waszą opinię przypieczętuje. „Jupiter: Intronizacja” (przekład godny Nobla) to najdziwniejsza, najbardziej kłopotliwa, najłatwiejsza do wyśmiania produkcja w karierze rodzeństwa, film, który wręcz woła: „Robimy, co chcemy i mało nas obchodzi, co inni o tym myślą”. I nie chodzi tu o żadną trudność odbioru ani filozoficzne ambicje, ale o ilość osobliwych pomysłów, dokonujących się na ekranie cudactw i rozwiązań, których nie zastosowałby prawdopodobnie nikt inny, bo po prostu się ich nie stosuje, bo są zbyt naiwne, zbyt niepoważne, zbyt dosłowne.
Wachowscy nakręcili rozbrajająco prostą i staromodną baśń osadzoną w uniwersum wyglądającym jak skrzyżowanie „Gwiezdnych Wojen” z „Opowieściami z Narnii” i klasycznymi anime. Uniwersum tak bogatym, że nadałoby się na tło dla całego długiego serialu, ale służącym tutaj opowiastce, która nie daje się określić inaczej niż głupiutka.



Bo jest to wszystko naprawdę głupiutkie. Poza leżącym u podstaw fabuły obowiązkowym gnostyckim twistem i przewidywalnymi machinacjami między trójką czarnych charakterów, wszystko od początku do końca jest tu dokładnie takie, jakie się wydaje, pozbawione drugiego dna i jakichkolwiek wieloznaczności, rysowane bardzo grubą kreską, chwilami frustrująco banalne. Przedstawiana historia ignoruje pytania na które powinna odpowiedzieć i nagina swoją własną logikę. Na dodatek marnuje spory potencjał niektórych wątków i nie wykorzystuje fabularnych możliwości, które aż się o to prosiły (czy tylko ja chciałem zobaczyć próbę przeprowadzenia żniw na Ziemi przez Balema?). Wspomnianemu bogatemu wszechświatowi, głównemu atutowi filmu, daleko do oryginalności. Poza „Gwiezdnymi Wojnami” i „Star Trekiem” są tu oczywiste echa „Diuny” z międzygwiezdnymi arystokratami walczącymi o najcenniejszy surowiec w kosmosie, a nawet coś z zadziornej umowności „Doktora Who”, ale bez jego brytyjskiego humoru i uroku. Są też odniesienia do coraz bardziej popularnego transhumanizmu, z obsesją nieśmiertelności i miksowaniem ludzkiego i zwierzęcego DNA, choć wielu transhumanistów wolałoby pewnie bardziej bezcielesną wieczność w pamięci komputera i w odróżnieniu od dumnych ze swojej genetycznej czystości filmowych możnowładców chętnie skorzystaliby z możliwości dodania sobie wilczych cech.

Film jest wręcz ostentacyjny w swej prostocie, bajkowości i naiwności, w swojej dziecinności i przerysowaniu. Ani przez chwilę nie próbuje udawać głębokiego ani innowacyjnego. Kiedy to sobie w pełni uświadomimy i pogodzimy się z tym, że to jest (i zawsze miała być!) tylko kolorowa baja, zaczniemy zauważać, że są tu rzeczy, które mogą się podobać – na przykład mniej oczywiste nawiązania i skojarzenia. Zwierzopodobne postacie, ewidentnie traktowane jak obywatele drugiej kategorii, przywodzą na myśl nie tylko „Narnię” i klasyczne baśnie, ale też tragicznych „Pod-Ludzi” z dziwnych i pięknych opowiadań Cordwainera Smitha (choć tam była to uczłowieczona fauna, tutaj – uzwięrzęceni ludzie). Bohaterowie Smitha będą pewnie wyglądać na ekranie bardzo podobnie, kiedy w końcu ktoś zdecyduje się zmierzyć z tą ekscentryczną i głęboko humanistyczną prozą. Jednym z niewielu zdolnych to zrobić byłby Terry Gilliam, który tutaj pojawia się osobiście w scenie jakby wyjętej z „Brazil”, podkreślającej umowność i osobliwość przedstawianego uniwersum. Uniwersum przynależącym do szczególnego rodzaju antyutopii, którą reprezentuje wspomniana twórczość Smitha i którą Wachowscy jako nieliczni zgłębiają na ekranie, i to już kolejny raz. Tak, jak w futurystycznej Korei z „Atlasu chmur” mamy tutaj utopię zbudowaną na krzywdzie określonej mniejszości, traktowanej jako nieistotna i zbędna. W „Jupiter: Intronizacji” jest to nawet wymierzone w dwie grupy, modyfikowanych „splice'ów”, których życie wyraźnie nie ma wielkiej wartości, a przede wszystkim mieszkańców „zasianych” przed tysiącleciami planet (w tym naszego globu), sprowadzonych do rangi surowca dającego długowieczność. Ten motyw skrajnego urzeczowienia ludzi, użyty przez rodzeństwo już dawno (i znacznie bardziej przekonująco) w „Matrixie”, wypada mniej absurdalnie niż można by się spodziewać ze zwiastunów i jest jedynym elementem filmu, który może skłaniać do pewnej refleksji.

Ta kolorowa baja jest też autentycznie kolorowa i pięknie zrobiona. Chwalenie strony wizualnej w czasach kiedy wgniatającymi w fotel efektami może się poszczycić niemal każdy blockbuster nie brzmi pewnie zbyt przekonująco, ale tu naprawdę są rzeczy, których nam wcześniej nie pokazano, a na pewno dawno nikt ich nie pokazał zrobionych z taką pasją, radochą i, tak, pomysłowością. O ile scenariusz nie mógłby być prostszy, w sferze realizacji Lana i Andy wykazali się niemałą inwencją. Nie ma tu nic z Bayowskiej rutyny i chaosu, jest suspens i zaskakująca finezja.



Wachowscy nakręcili więc produkcję zgodną ze swoimi pierwotnymi zamierzeniami, która nigdy nie udaje czegoś czym nie jest. Podstawowym mankamentem jest jej niedopracowanie i fakt, że te pierwotne zamierzenia nie zostały zrealizowane do końca. Fikcyjny wszechświat, z cywilizacją istniejącą od miliarda lat, postaciami pamiętającymi millenia i tłumami cudacznych istot wręcz rozsadza ekranowe ramy. Bardzo chciałoby się wiedzieć więcej o jego strukturze politycznej i społecznej, relacjach między ludzkością a obcymi (czy to w ogóle są obcy czy wszystko jakieś gatunki post-ludzkie?). Scenariuszowe dziury i mało logiczne rozwiązania wyglądają jakby były wynikiem zdumiewającej wręcz niedbałości albo uporu, każącego zachować materiał niepotrzebny, ale podobający się rodzeństwu kosztem tego mającego więcej sensu. Fakt, że czechowowskie strzelby (przede wszystkim nieszczęsny motyw „żniw”) pozostają ozdobami na ścianie jest dla mnie wręcz niemożliwy do zrozumienia.

Gdyby historia została doszlifowana i nie marnowała własnych możliwości, gdyby pewne wątki zostały bardziej rozwinięte – byłbym skłonny całkowicie wybaczyć Wachowskim wszystko inne. Już i tak wybaczyłem im wiele i przyjąłem to, co zaproponowali niemal bez zmrużenia oka. Zaakceptowałem nawet karykaturalnego do granic możliwości kosmicznego Kaligulę Balema (rola Eddiego Remayne'a została powszechnie uznana za tak groteskową, że niektórzy bali się, jak już wiemy bezpodstawnie, czy nie przekreśli ona jego szans na Oscara). Ku własnemu zaskoczeniu bawiłem się całkiem nieźle i nie uważam czasu spędzonego w kinie za stracony. Gdyby film był bardziej dopracowany, pewnie wybrałbym się na niego jeszcze raz!

Obawiam się jednak, że czegokolwiek by tu rodzeństwo nie poprawiło, nie rozbudowało i nie zmieniło, i tak z moją wyrozumiałością i geekowskim zachwytem szczegółami byłbym w tej zdecydowanie mniejszej części widowni. „Jupiter: Intronizacja” już w samych fabularnych podstawach, decyzjach obsadowych, niektórych elementach wizualnych będzie prawdopodobnie dla większości odbiorców zbyt głupi, kuriozalny i kiczowaty. I ja ich w pełni rozumiem. Rozumiem też stwierdzenie, że Lanę i Andy'ego stać na dużo więcej. Dzieła na miarę pierwszego „Matrixa” pewnie nie doczekamy się już nigdy. Jako jeden z niewielu, którzy wciąż widzą potencjał duetu, wierzę jednak, że następnym razem przynajmniej nad scenariuszem przysiądą trochę dłużej.