Trudno się dziwić, bo wielowątkowa, dwugodzinna historia, którą snuje Iñárritu, trafiła do polskich kin chwilę po ogłoszeniu nominacji do najważniejszych amerykańskich nagród filmowych. Nominacja do Oscara (a w tym przypadku aż dziewięć) zawsze wzbudza zainteresowanie wśród widzów, a co za tym idzie, przysparza spore pieniądze producentom. Spragnieni amerykańskiego kina obserwatorzy przedoscarowej gorączki tłumnie oblegali sale kinowe i chętniej niż kiedykolwiek w roku wykrzykiwali pełne entuzjazmu opinie.
Oczywiście Birdman może podobać się chociażby ze względu na aktorstwo. Pojawia się tu przecież plejada nazwisk tkwiących w powszechnej świadomości odbiorców, co więcej osoby kryjące się za tymi nazwiskami bardzo dobrze radzą sobie w rolach, w które wcisnął ich meksykański reżyser. Trudno wyobrazić sobie ten film bez Michaela Keatona, który rewelacyjnie wciela się w rolę Riggana Thompsona, aktora, którego lata świetności (i najwyższych zarobków) minęły bezpowrotnie, a jego wizerunek na trwałe zrósł się z kostiumem człowieka-ptaka.
Tytułowy superbohater nosi kiczowaty strój, którego z pewnością nie powstydziliby się wychodzący na tematyczną imprezę sylwestrową bohaterowie Teorii wielkiego podrywu. To właśnie wśród przedstawicieli geekowskiej społeczności i dorosłych już kobiet, które jako nastolatki szalały na punkcie człowieka-ptaka, Riggan ciągle cieszy się przemijającą powoli popularnością.
Iñárritu poprzez powierzenie głównej roli Keatonowi, buduje widoczną sieć powiązań między filmowym obrazem a światem rzeczywistym.
Patrząc na warstwę fabularną, możemy zastanawiać się, czy poza zestawieniem Thompsona z Keatonem nie powinniśmy go też przyrównać do Iñárritu, który co prawda nie porwał się jeszcze na realizację teatralnej sztuki, ale zaprezentował nam wielowątkowy kolaż posklejany z popkulturowych motywów, wyobrażeń na temat Broadway'u, plątaniny relacji międzyludzkich i strzępów europejskiej myśli filozoficznej. Oczywiście Iñárritu jest w znacznie bardziej komfortowej sytuacji niż Thompson, który postanawia zaryzykować i zerwać z ciążącym mu wizerunkiem Birdmana. W tym celu zapomniany aktor-celebryta decyduje się ponownie stanąć w świetle reflektorów, jednak w zupełnie innej niż dotychczas roli. Postanawia on wystąpić w wyreżyserowanym przez siebie spektaklu, który sprawi, że z szufladki z napisem „superbohater” przeskoczy wyżej i wdrapie się na półkę z kulturą wysoką, albo przynajmniej nieco wyższą niż ta, z którą był dotychczas kojarzony.
Decydując się na wybór eks-Batmana jako odtwórcy głównej roli, Iñárritu nie tyle puszcza oczko, co robi jawny ukłon w stronę popkulturowych kanonów. Paralelność losów człowieka-ptaka i człowieka-nietoperza sprawia wrażenie dość zgrabnej interpretacji mitów narastających wokół kultury masowej i jej odbioru, interpretacji a nie polemiki, jak sugerują niektórzy. Oczywiście można powiedzieć, że Iñárritu nie tylko bawi się i żongluje obiegowymi motywami, ale też demitologizuje kulisy Broadway'u, który czyni centralnym miejscem w swojej filmowej opowieści. Tylko czy naprawdę jest co demitologizować? Czy widzowie wierzą w broadwayowski mit czy też jedynie chcieliby w niego uwierzyć, przynajmniej na chwilę?
Jeśli już jesteśmy przy Broadway'u, to nie sposób przemilczeć kreację Edwarda Nortona, który w Birdmanie wciela się w rolę Mike'a, aktora będącego ulubieńcem publiczności, a przede wszystkim nowojorskich krytyków teatralnych. Kilka zbiegów okoliczność i tuż przed pierwszą przedpremierą obsada aktorska zostaje wzmocniona o ważne w teatralnym środowisku nazwisko. Jeden nieszczęśliwy wypadek, przez który z występu w spektaklu musiał zrezygnować niezbyt utalentowany aktor oraz romans grającej w sztuce Thomsona, Lesley (Naomi Watts) wystarczyły, by na kolejnej próbie pojawiło się grane przez Nortona bożyszcze broadwayowskiej widowni. Dzięki temu dochodzi do zderzenia się ze sobą dwóch światów i dwóch osobowości: nieco przykurzonego odtwórcy roli superbohatera, który jest jednak ciągle żywy w masowej świadomośc z utalentowanym i cenionym przez krytyków oraz odbiorców kultury wysokiej aktorem.
Spotkanie dwóch odmiennych typów aktorów to tylko jeden z elementów wielopoziomowej konstrukcji, ukazującej związki pomiędzy dwoma typami kultury i sztuki. Warto zauważyć, że Birdman nie tyle ukazuje kontrasty pomiędzy popkulturą a kulturą z nieco wyższej półki, co zestawia je ze sobą i przedstawia ich wzajemne przenikanie i oddziaływanie na siebie. Jednym z popkulturowych symboli staję się Twitter, z którego chętnie korzysta córka Riggana, Sam (Emma Stone). To właśnie kolejne wpisy na popularnej społecznosciówce i duże ilości odsłon filmiku z biegnącym w samej bieliźnie Rigganem są jedną z przyczyn popularności jego sztuki i przyczyniają się do wzrostu sprzedaży biletów. Twitter i Youtube jawą się jako narzędzia demokratyczne i silnie oddziałujące na masową światowość, silniej nawet niż artykuły w New York Timesie. Prasa, a przede wszystkim zawód krytyka teatralnego, zostają przedstawione w jednoznacznie negatywnym świetle. Iñárritu nie sugeruje, on mówi wprost: krytyk jest zgorzkniałym i niespełnionym artystą, który wylewa swoje frustracje na łamach gazet, a największą satysfakcję przynosi mu zmiażdżenie aktora, który ośmielił się wyjść poza konwencje gatunku, z którym jest kojarzony. Można się roześmiać lub pochwalić reżysera za zgrabny zabieg, mający zdystansować jego film od nieprzychylnych opinii.
Iñárritu, jak twierdzą niektórzy, to taki Paulo Coelho filmu. Trudno nie przyznać im przynajmniej odrobiny racji, bo choć można twierdzić, że Birdman jest próbą dowartościowania banału, to jednak sprawia wrażenie zwykłej hollywoodzkiej superprodukcji, która stara się przypominać ambitniejsze kino. Iñárritu w Birdmanie jest niemal zupełnie jak Thompson, który próbuje wspiąć się na szczyt aktorskiego Parnasu, upatrując go w wystawieniu sztuki na Broadway'u. Oczywiście można to wszystko kupić. Można zachwycać się eklektycznością motywów i mnogością wątków, można podziwiać aktorskie kreacje, zdjęcia autorstwa Emmanuela Lubezkiego i ciągłość montażu. Można, ale czy jeśli coś jest wizualnie ładne i przyjemne w odbiorze to powinniśmy to od razu wynosić do rangi arcydzieł? Czy nie stajemy się przez to trochę jak pojawiająca się w jednej ze scen dziennikarka z plotkarskiego magazynu, która na dźwięk przywołanego przez innego dziennikarza nazwiska Rolanda Barthesa nie kryje zdziwienia i ignorancji, a następnie przechodzi do pytania o operacje plastyczne Riggana?