Pytanie czy opowieść Cave’a jest szczera czy zmyślona ma więc niewiele sensu. Nick Cave jest artystą, który nieustająco mówi o stwarzaniu siebie jako sposobie na życie, który wybrał. Czy jesteśmy tacy, jak ocenia nas świat zewnętrzny czy tacy, jakimi się konstruujemy i postrzegamy? Czy istnieje granica między artystą a jego wizerunkiem? Czy opowiadając o sobie w ogóle można powiedzieć coś, co jest nieprawdziwe?
Na jakimś poziomie na pewno dochodzi do obnażenia: nie buduje się przecież spójnego wizerunku gwiazdy rocka, która żyła tak jak chciała. Nick Cave w swojej opowieści sprawia wrażenie człowieka, który świadomie żyje przeszłością. Wie, że tak naprawdę zawsze żył w jakimś fantazmacie, konstrukcie wyobrażeń, że prawdziwa rzeczywistość (czymkolwiek miałaby być) nigdy go nie interesowała i dlatego od zawsze wymyślał własne opowieści.
Kompozycyjnie najbardziej irytujące są sceny wywiadów u psychologa, który jak to psycholog wprost zadaje pytania dotyczące dzieciństwa i rozmaitych obsesji artysty (jakie jest twoje pierwsze wspomnienie kobiecego ciała? jaki był twój ojciec? jakie miałeś dzieciństwo?…). I Cave jak na spowiedzi po kolei na te pytania odpowiada. Podobnie jest kiedy idzie do archiwum i przegląda fotografie, które po kolei stają się pretekstami do opowieści o różnych etapach życia. Powstaje w ten sposób ironiczny teatrzyk, tekturowa inscenizacja, i choć twórcy nie kryją się z oczywistością wybieranych zabiegów, momentami jako widz czułam się znużona. Po co ten cyrk, przecież i tak cały film polega na opowiadaniu o samym sobie? Fasada znika dopiero w momencie, kiedy rozpada się forma wywiadu i muzyk z powrotem wpada w swobodną, niespieszną narrację. Ostatecznie, choć inni ludzie są dla niego ważną inspiracją, równocześnie sam określa siebie “kanibalem”, który pożera innych, pasożytuje na nich. Widać to zresztą w samej konstrukcji filmu: współpracownicy figuratywnie służą jako kolejne punkty odniesienia dla dalszej opowieści o samym sobie.
Naprawdę ciekawie robi się, kiedy Cave opowiada o występowaniu na scenie i kiedy faktycznie na scenie występuje (koniec końców “od tego jest”). Cała jego opowieść o własnym życiu sprowadza się do kilku prostych i w swej prostocie esencjonalnych zdań, tworzących jego artystyczne i, jak usiłuje nas przekonać, osobiste credo: Żyjemy głównie wspomnieniami, które mitologizujemy; ludzie, którzy nas otaczają, są w pewnym sensie konstruktami naszej wyobraźni; pragnieniem każdego człowieka jest stawanie się kimś innym. Całe jego pisanie, śpiewanie i granie opiera się na tworzeniu własnego świata, który bazuje na tym co zapamiętane, co go otacza, co czerpie z innych i tego, co niezależnie rodzi się w jego własnej głowie. Kiedy o tym wszystkim opowiada, momentami brzmi banalnie i pretensjonalnie. Ale do prawdziwego ucieleśnienia tych słów dochodzi podczas koncertów. Symboliczna staje się tu wybrana na finał filmu piosenka Jubilee Street z przejmującymi ostatnimi wersami:
I'm transforming
I'm vibrating
I'm glowing
I'm flying
Look at me now
I'm flying
Look at me now
Istnieją pewne równoległości pomiędzy wyznaniami muzyka a motywami pojawiającymi się w filmie. Tak jak jego twórczość częściowo czerpie z rzeczywistości, ale w przeważającej mierze opiera się na jego fantazjach i zmitologizowanych wspomnieniach, tak samo film stwarza obraz na granicy realności. Sceny są pozornie proste, ale mają w sobie coś dziwnego, są intensywne, teatralne. Rzeczywistość 20-tysięcznego dnia rozpada się na momenty, słowa, obrazy. Strukturalnie opowieść wymyka się ramie, którą dla niej nakreślono, jest niepokojąco niespójna i intrygująca. Ale ostatecznie najważniejsza obietnica zostaje niespełniona. Dobra piosenka i dobry spektakl, to takie, jak mówi Cave, które stopniowo przejmują kontrolę – nad muzykami i nad widownią. Magia sceny działa, kiedy udaje się zatracić, przeobrazić, zawładnąć wyobraźnią (tak jak robiła to choćby Nina Simone, dwukrotnie wspominana przez muzyka). Myślę, że w wielu wypadkach samemu Cave’owi też się to udawało, i pewnie nadal udaje. No ale niestety, ostatecznie filmowi zdecydowanie nie.
Czy marzeniem Nicka Cave’a było stać się gwiazdą czy muzykiem? Czy ambicją filmu o nim jest narcystyczny i ironiczny autoportret czy opowieść o pewnym specyficznym świecie człowieka-artysty? Chciałoby się w obu przypadkach odpowiedzieć, że to drugie, ale nie mam co do tego pewności. Wierzę mu, kiedy śpiewa, kiedy faktycznie dochodzi w nim do transformacji, wierzę, kiedy gubi się we własnej narracji. Ale chyba w ogóle trochę za dużo mówi. Sam stwierdza w pewnym momencie, że piosenka, którą zaczyna rozumieć, przestaje być dla niego interesująca. I może właśnie tu leży problem: opowiadanie wprost swojego świata sprawa, że coś znika. Zdradzenie tajemnicy bezpowrotnie unicestwia jej istotę. Szczerość artysty, nawet jeśli jest tylko iluzoryczna, ma swoją cenę. Film staje się po prostu nudny. Mimo wrażenia, że zaczęłam lepiej rozumieć motywacje artystycznych wyborów i że jakiegoś Nicka Cave’a “poznałam”, czuję też, że coś z uwodzicielskiego świata jego muzyki zostało mi bezpowrotnie odebrane.