Ekscentryczna, mocno komediowa space-opera miała być kolejnym etapem rozwoju filmowego Marvelowskiego uniwersum, rozszerzającym je do prawdziwie „wszechświatowych” rozmiarów, a zarazem zapoznającym widzów z jego bardziej fantastycznymi, rozbuchanymi, ostentacyjnie dziwnymi aspektami. Stawiała sobie przy okazji konkretne, niebagatelne cele. Oto mieliśmy być zaskoczeni bogactwem wyobraźni w czasach nieodpartego wrażenia, że widzieliśmy już wszystko, wgnieceni w fotel skalą widowiska w dobie rutynowego równania miast z ziemią i rozbawieni samoświadomym absurdem, bijącym po oczach nawet na tle serii, do której bohaterów należą zielony potwór i kosmita – nordyckie bożyszcze z magicznym młotem. Powiedzieć, że było to wszystko ryzykowne, to nie powiedzieć nic.

Wspomniana dziwaczność, a wręcz infantylność bohaterów; niepisana reguła, że ekranowe space opery ponoszą kasową klęskę jeśli nie stoi za nimi znany literacki lub telewizyjny pierwowzór (a w tym wypadku mamy komiks, o którym nie słyszała nawet część stałych czytelników Marvela); zwyczajny przesyt podobnymi historiami i fakt, że monumentalne finały „Avengersów” czy drugiego „Thora” są trudne do przebicia bez totalnego przytłaczania widza i przekraczania granicy dzielącej to, co epickie od tego, co po Emmerichowsku śmieszne. To tylko najważniejsze z czynników sprawiających, że wytwórnia, która była w stanie sfilmować Kapitana Amerykę w taki sposób, że „kupili”, a nawet pokochali go współcześni odbiorcy, mogła zaliczyć swoje pierwsze poważne potknięcie. Marvel sporo postawił na ten osobliwy film i mógł naprawdę sporo stracić. A jak się skończyło? Tak, jak zawsze. Nie wiem jak ci dranie to robią, ale zrobili to znowu!

„Strażnicy Galaktyki”, najbardziej oczekiwana premiera tego lata, nie tylko nie zawodzą, ale wręcz przerastają moje oczekiwania! Wyreżyserowana przez Jamesa Gunna historia grupy szemranych kosmicznych indywiduów, które, w większości wbrew swojej woli, muszą stać się herosami, jest jedną z najlepszych dotychczasowych części Marvelowskiej sagi. To kino rozrywkowe w najlepszym znaczeniu tego słowa i w najlepszym wydaniu – efektowne i błyskotliwe, zabawne i porywające, zadziorne a jednocześnie zaskakująco szczerze, bezwstydnie emocjonalne, ciepłe i pozytywne. Film, który omija wspomniane potencjalne poważne pułapki i problemy, a pomniejsze potknięcia i niedoskonałości nadrabia z nawiązką perfekcyjnymi rozwiązaniami innych kwestii.

Film nie próbuje udawać oryginalniejszego niż jest w istocie, wyobraźnią i pomysłowością wykazując się w szczegółach i drobnych smaczkach, nie ma ambicji „zakasowania” widowiskowości poprzednich części, skupiając się po prostu na znalezieniu takiej formuły finału, której Marvel jeszcze nie zdążył pokazać i wyciśnięciu z niej maksimum zabawy i suspensu. Świadomość absurdu, zamierzone przerysowanie i komiksowość równoważy ogromną sympatią dla swoich bohaterów i ich pogłębieniem daleko poza typowe funkcjonalne przypisanie im paru cech. Nie dostajemy tu oczywiście dramatu psychologicznego, ale widzowie nastawieni na czystą farsę albo festiwal infantylizmu bardzo się zdziwią, kiedy odkryją, że zaczęli naprawdę przejmować się losami nierozumiejącego metafor olbrzymiego zabijaki i zgryźliwego, bardzo samotnego szopa-geniusza.
Tak, Rocket the Raccoon, najbardziej ryzykowny element „Strażników...”, który mógł być niczym więcej niż przydługim żartem, okazuje się największą gwiazdą i największym triumfem tej produkcji – idealnie wyważoną, pełnokrwistą, charyzmatyczną postacią, która kradnie dużą część scen, w których się pojawia. On i jego drzewiasty towarzysz Groot są bezapelacyjnie jednymi z najlepszych komputerowo wygenerowanych postaci od czasów Golluma, a udźwiękawiający ich Bradley Cooper i Vin Diesel zapracowali sobie na brawa na stojąco (być może nawet bardziej ten drugi, tak!, bo musiał wyrazić wiele bardzo ograniczonymi środkami: myślące drzewo przez cały czas komunikuje się tylko wypowiadanymi z różną intonacją słowami „Jestem Groot!”). Ludzcy, choć zielono- i niebiesko-skórzy, bohaterowie wypadają oczywiście równie ciekawie, sprawiając, że w internecie i codziennych rozmowach zdezorientowane pytanie: „Strażnicy Galaktyki?” zastępowane jest coraz częściej przez podekscytowane hasło „Strażnicy Galaktyki!!!”, a Star Lord i jego ekipa błyskawicznie przechodzą taką samą drogę jak Thor parę lat temu – od anonimowości do popkulturowych ikon.



Podobnie jak Favreau wprowadzający Iron Mana czy Branagh przedstawiający nam Thora, Gunn zdołał znaleźć osobną charakterystyczną „tonację” dla swoich herosów. Zasadza się ona nie tylko na wyjątkowo dużej (nawet jak na standardy w większości dość lekkiej sagi) dawce dystansu i humoru i na zaskakująco niegrzecznym i „nie-familijnym” charakterze tego humoru, ale także na wspomnianym sporym ładunku emocjonalnym. Począwszy od pierwszych scen, ukazujących naznaczającą Star Lorda tragedię z dzieciństwa, poprzez ocalenie Gamory orbitującej w otwartej przestrzeni i trudne do zapomnienia „My... jesteśmy Groot!”, po finał, w którym siła przyjaźni dosłownie ratuje galaktykę film wręcz obnosi się ze swoją wiarą w proste prawdy, szczere uczucia i elementarne wartości. W dzisiejszym, przesiąkniętym ironią i dekonstrukcją kinie coś takiego przechodzi bez problemu tylko w produkcjach dla dzieci i melodramatach, wszędzie indziej grozi niezamierzoną śmiesznością i niestrawnym przesłodzeniem. Paradoksalnie szczególnie groziło nimi w wewnętrznym porządku „Drugiej Fazy Uniwersum Marvela”, w którym bezpośrednim poprzednikiem „Strażników...” jest świetny, poważny, mroczny i wyzbyty sentymentalizmu „Kapitan Ameryka 2”. Na jego tle swoista żarliwość i niewinność dzieła Gunna stanowiła kolejne ryzyko. Z tej pułapki także udało się jednak wyjść cało, reżyser wyraźnie dobrze rozumie bowiem, że aby pozytywne przesłanie nie zapadło się w skrajny sentymentalizm i miało jakąkolwiek siłę, należy je odpowiednio obudować i skontrapunktować – dystansującym śmiechem, jak robią najlepsze komedie, albo ponurymi i dramatycznymi akcentami jak zwykły robić niektóre wybitne anime (choć w części z nich oznacza to skrajny i makabryczny mrok). Tutaj dostajemy jednego i drugiego po trosze, poza przeznaczonymi dla nieco starszej widowni żartami mamy okazję zobaczyć chyba najmroczniejszy z dotychczasowych Marvelowskich czarnych charakterów.

Opętany żądzą zemsty ludobójca Ronan, zagrany z obłędem w oczach przez Lee Pace'a, jest bardzo daleki od szelmowskiego uroku Lokiego czy nawet komiksowej megalomanii Red Skulla. Jego okrucieństwo i fanatyczna nienawiść wypadają w czasach eskalacji konfliktu palestyńsko-izraelskiego niepokojąco... realnie. Dla niektórych wspominanie o tak przerażającej prawdziwej tragedii przy okazji przygodowej opowiastki może brzmieć niesmacznie, ale przecież kino, nawet to nastawione na czystą zabawę, nigdy nie funkcjonuje w próżni, ale zawsze reaguje, czasem niemal na zasadzie jungowskiej synchroniczności, na aktualne nastroje, lęki i problemy. Postać wojskowego, który zbuntował się przeciw procesowi pokojowemu i w prywatnej wendetcie na wrogim narodzie jest gotów mordować najbardziej niewinnych wydaje się chwilami syntezą osób i organizacji, o których słyszymy w codziennych wiadomościach. Fakt, że tak nieprzyjemny typ nie gryzie się z generalnie lekkim i pozytywnym tonem filmu, a raczej idealnie go równoważy jest kolejnym dowodem umiejętności Jamesa Gunna. Ronan i jego motywacja świetnie wpisują się też w główne tematy „Strażników...”: mierzenie się z trudną przeszłością, pytanie o możliwość pogodzenia się z nią albo naprawienia naznaczających ją błędów, o możliwość pójścia dalej i rozpoczęcia wszystkiego na nowo. Trzeba też oczywiście dodać, że niebieskoskóry morderca naprawia dokuczający Marvelowskiej serii niedobór wyrazistych łotrów – poza wspomnianymi nemesis Thora i Kapitana Ameryki (i pozostającym w cieniu Thanosem) saga nie miała się w tym względzie za bardzo czym pochwalić (szczególnie wiele do życzenia pozostawiały przygody Iron Mana, trzecia część trochę temu zaradziła, niestety przy okazji ostro przekombinowując).

Udani bohaterowie i udany złoczyńca plus wciągający scenariusz to już niemałe osiągnięcia i wystarczyłyby aż nadto na dobre kino superbohaterskie. Tutaj dochodzi do tego bogactwo pomysłowych szczegółów, małych akcentów, a także rozmaitych odwołań i „gościnnych występów”. „Strażnicy Galaktyki” to pod tym względem spełniony sen komiksowego i filmowego geeka! Spora dawka marvelowskiej mitologii (np. gigantyczne istoty, które przez chwilę pokazuje Kolekcjoner to wszechpotężni Celestials, powiązani z większością największych zagadek tego uniwersum; możliwe, że poznamy ich bliżej w konkurencyjnej serii o X-menach, o ile twórcy będą się trzymać komiksowego kanonu), widoczne (albo słyszalne) przez moment takie persony jak Lloyd Kauffman, Nathan Fillion i Rob Zombie (Stan Lee rozumie się oczywiście sam przez się), pojawiający się jako specjalny smaczek Kaczor Howard (hej, droga wytwórnio, czy już nie czas na film oddający mu sprawiedliwość?), wszystko to w połączeniu z Glenn Close czy Johnem C. Reilly w większych rolach drugoplanowych czyni tę produkcję stworzoną do wielokrotnego oglądania! I choć niektóre z mitologicznych wątków nie wypadły do końca tak, jak bym oczekiwał – po wprowadzeniu Thanosa, było nie było, głównego złego całej sagi, spodziewałem się więcej, nie wiem czemu tyran tak łatwo daje Ronanowi podważyć swój autorytet – inne ukłony w stronę wtajemniczonej publiki w pełni to wynagradzają.

Talent Jamesa Gunna był dla mnie oczywisty już po obrzydliwym i niesamowicie zabawnym „Slitherze”, cyniczny i przewrotny „Super” był dla mnie tylko jego potwierdzeniem. Pytania, jak reżyser nawykły do zabawy konwencjami odnajdzie się w wyznaczonych ramach megaprodukcji i jak twórca Moorowskiej (od Alana) z ducha refleksji nad psychopatologią idei superbohatera będzie w stanie nakręcić film będący klasyczną realizacją tej idei, były jednak bardzo zasadne. Gunn rozwiał te wątpliwości po mistrzowsku. „Strażnicy Galaktyki” nie tylko pokazali, że na tym etapie Marvelowskiej sagi prostsze i bardziej bezpretensjonalne odsłony nie muszą kolidować z dojrzalszym i bardziej skomplikowanym kierunkiem narzuconym przez „Kapitana Amerykę 2” i „Agentów T.A.R.C.Z.Y.”, ale mogą go doskonale uzupełniać. Nie tylko udowodnili, że nie każda space opera, która nie jest „Star Trekiem” czy „Gwiezdnymi wojnami” musi być nieudolnym naśladownictwem którejś z tych potęg i nie musi przyprawiać producentów o astronomiczne straty. „Strażnicy...” zrobili znacznie więcej, zrobili coś, co udało się niewielu współczesnym fantastycznym widowiskom, coś, co (może poza „Epizodem III”, choć to kwestia mocno kontrowersyjna) nie udało się nawet George'owi Lucasowi – wskrzesili ducha Kina Nowej Przygody lat 70! Kapitalny, nostalgiczny soundtrack jest całkowicie nieprzypadkowy, film chce być – i jest, naprawdę jest! - dzisiejszym wcieleniem kina tamtej epoki, które zadziwiało nie tyle efektami specjalnymi, co mitycznymi podtekstami, postaciami, które umiały być zarazem archetypami i ludźmi z krwi i kości, otwartością swojej wiary w ludzką odwagę, przyjaźń, miłość i lojalność i w to, że wszechświat jest miejscem magicznym, czasem zachwycającym, czasem budzącym najwyższą grozę, ale zawsze jednak magicznym. Kina, którego „Nowość” nie polegała na oryginalności, bo czerpało ze starych telewizyjnych i kinowych seriali i pulpowej literatury całymi garściami, ale właśnie na przywróceniu na nowo wiary w tę magię. Gunn tę wiarę przywraca i udaje mu się uchwycić ducha tego kina w większym  nawet stopniu niż Whedonowi w „Avengersach”, wnosi jeszcze większy pazur i zawadiacki uśmiech, jest w stanie jeszcze lepiej wyważyć poważniejsze akcenty ze skrzącą się lekkością całości. Jeśli tęsknicie za tamtym kinem, koniecznie zobaczcie „Strażników Galaktyki”. I nie zdziwcie się, jeśli wielu z Was będzie chciało zobaczyć ich znowu. Ja już nie mogę się doczekać kolejnego seansu!