Na letniej mapie festiwalowej naszego kraju w ostatnim czasie zrobiło się jeszcze gęściej. Każda z imprez stara się przyciągnąć publiczność różnymi sposobami. Najczęściej organizatorzy ścigają się w zapraszaniu topowych gwiazd muzyki. Off zdecydowanie na tym polu się wyróżnia – z jednej strony konsekwentnie prezentuje artystów, o których do tej pory słyszeli głównie najbardziej zagorzali fani alternatywy, z drugiej strony – stawia na koncerty zespołów, którzy swoje ostatnie płyty często wydali ponad dwadzieścia lat temu, lecz z różnych przyczyn jeszcze nie mieli okazji zawitać do naszego kraju. Jak widać model ten sprawdza się dość dobrze, co udowodniła zakończona właśnie dziewiąta już edycja imprezy.


Pierwszym z  koncertów, na jaki udało mi się trafić drugiego dnia festiwalu, był występ Xeni Rubinos. Mająca puertorykańskie korzenie wokalistka wystąpiła w duecie z perkusistą, zaś na scenie dała się poznać jako niezły wulkan energii. Jej rytmiczne utwory skutecznie rozruszały zebraną publiczność, a sama Xenia tańcząc, śpiewając i biegając po scenie robiła naprawdę duże wrażenie, podobnie jak jej oryginalny i silny głos, wybrzmiewający ze sceny leśnej. W nieco innym klimacie zaprezentował się pochodzący z brytyjskiego Leeds zespół Hookworms. Ich hałaśliwa i duszna twórczość świetnie pasowała do atmosfery panującej w namiocie „Trójki”. Panowie skutecznie zarażali swoją psychodeliczną muzyką, okraszoną charakterystycznym śpiewem (a raczej krzykiem) wokalisty. Bardzo mocny i udany występ. W międzyczasie na scenie leśnej można było posłuchać legendy rodzimych nowo-falowych brzmień czyli Variete, którzy to pierwszy raz zaprezentowali się tutaj na żywo. Nie znam dokładnie twórczości grupy, ale na żywo zabrzmiała rewelacyjnie, a poetyckie i ekspresyjne wokalizy Grzegorza Kaźmierczaka na długo zostaną mi w pamięci. Tuż przed godziną dwudziestą rozpoczęły się równolegle dwa kolejne koncerty, które przyciągnęły sporą część publiczności. Na głównej scenie w świecącym słońcu zaprezentowali się ubrani na czarno (a jakże by inaczej) muzycy amerykańskiej grupy Deafheaven, której ostatni album narobił sporego  zamieszania. Ich interpretacja black-metalowej stylistyki, okraszona różnymi innymi wpływami, może się podobać, choć jeśli ktoś zasłuchiwał się w podobne rzeczy piętnaście lub dwadzieścia lat temu, raczej nie padnie z zachwytu. Zespołowi trzeba jednak przyznać, że zagrali bardzo sprawnie i profesjonalnie. Całkiem inne obliczu pokazała występująca tuż obok Dorota Masłowska ze swoim projektem Mister D. Na scenie pisarka zaprezentowała materiał ze swojej wydanej niedawno płyty „Społeczeństwo jest niemiłe”.
Namiot pękał w szwach, a zebrana publiczność chętnie śpiewała abstrakcyjne teksty, choć widać było, że wiele osób przyszła zobaczyć ten występ z czystej ciekawości. Sama Masłowska wraz  towarzyszącymi jej muzykami dobrze czuli się na scenie i nawiązywali dobry kontakt z publicznością, choć rzucane ze sceny teksty  typu – „A teraz kurwa płaczcie” brzmiały nieco żenująco... Po koncercie wśród zebranych słychać było różne, czasami skrajne opinie na jego temat. Niezależnie od nich trzeba przyznać, że pojawienie się Mister D na Offie było przyciągającym uwagę wydarzeniem, choć wciąż otwarte pozostaje pytanie – czy jeśli ten sam materiał nagrałaby anonimowa, nikomu nieznana wcześniej dziewczyna, to również spotkałby się z takim zainteresowaniem… Pierwszym koncertem, jaki udało mi się zobaczyć po zmroku, był występ Chelsea Wolfe. Amerykańska wokalistka lubująca się w mrocznych, folkowych klimatach dotarła nareszcie do Katowic – po tym jak nie udało się jej to w zeszłym roku. Warto było czekać. Ubrana w białą powłóczysta suknię artystka czarowała swoim hipnotyzującym głosem. Jej mroczne, pełne emocji piosenki pięknie wybrzmiewały ze sceny, nad którą wschodził właśnie półksiężyc. Była to odpowiednia sceneria dla jej koncertu. Nieco inne oblicze folku prezentował w tym czasie na scenie eksperymentalnej jej rodak Frank Fairfield. Muzyk znany choćby ze współpracy z Fleet Foxes bardzo mocno trzyma się tradycji amerykańskiego folku. Gitara, skrzypce, banjo i charakterystyczny amerykański wokal sprawił, że ku zdziwieniu samego Franka parkiet sceny eksperymentalnej wypełnił się tańczącymi ludźmi. Kolejnym oczekiwanym koncertem na dużej scenie był występ niemieckiej grupy The Notwist. Jak się później okazało, na niego również warto było czekać ponieważ był to zdecydowanie jeden z najlepszych występów tegorocznego Offa. Muzycy zagrali dość sporą część swojego najnowszego materiału, który na żywo prezentował się znakomicie Tradycyjne rockowe instrumentarium w połączeniu z transowymi elektronicznymi pętlami miało niezłego kopa, którego czuć było stojąc nawet daleko od sceny, a pełne zaangażowanie muzyków słychać było w każdym granym dźwięku… Szkoda, że nie można tego samego napisać o koncercie, na który wiele osób czekało szczególnie – chodzi oczywiście o występ legendarnych The Jesus And Mary Chain. Nie ukrywam, że choć sama możliwość usłyszenia i zobaczenia ich na żywo sprawiała dużą frajdę. Jednak po koncercie można było poczuć lekki niedosyt. Niegdyś mistrzowie gitarowego hałasu, w Katowicach zabrzmieli trochę jak klasyczny rock n rollowy zespół. Jakby zabrakło w tym wszystkim mocy, choć samego uroku trudno im było odmówić, a usłyszeć na żywo „Blues From A Gun” czy klasyczny już „Just Like Honey” było sporą przyjemnością. Z pewnością wielu osobom koncert bardzo się podobał, mnie jednak „z butów nie wyrwał”.


W trzeci, ostatni dzień festiwalu dało się poczuć atmosferę wyczekiwania na szczególny koncert szczególnego zespołu, który dla wielu był głównym punktem odniesienia tego dnia. Zanim jednak do tego doszło, czekała nas dawka kolejnych koncertów. Jednym z nich był kameralny i klimatyczny występ Stefana Wesołowskiego. Skrzypek i kompozytor na przyciemnionej scenie namiotu eksperymentalnego zaprezentował materiał ze swojej płyty „Liebestod”, na którym w swobodny lecz przemyślany sposób łączy klasyczne instrumenty z ambientowymi  brzmieniami. Całość na żywo zabrzmiała po prostu pięknie i czarująco, co zostało docenione gromkimi brawami publiczności po każdym zagranym utworze. W całkiem innym klimacie zaprezentował się amerykański zespół o dźwięcznej nazwie Perfect Pussy. Ich hałaśliwa i  jazgotliwa zarazem twórczość bardzo mocno zabrzmiała w Katowicach. Na dłuższą metę była jednak nieco męcząca. Nie można jednak odmówić zaangażowania i uroku wokalistce, której krzykliwe wokalizy robiły niemałe wrażenie. Chwilą wytchnienia był natomiast występ Jonathana Wilsona, który wraz z zespołem wystąpił na głównej scenie festiwalu. Amerykański muzyk  kojarzony głównie ze sceną folkową zagrał piękny, klasyczny koncert, przepełniony melodią, gitarowym brzmieniem oraz psychodelicznym klimatem. Dodatkowo sam Jonathan okazał się świetnym gitarzystą, którego gra przywoływała najlepsze tradycje lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Sam muzyk był wyraźnie zadowolony przyjęciem, z jakim spotkał się w Katowicach, za co kilkakrotnie sam dziękował ze sceny. Wracając do Trójkowego, pełnego już namiotu można było trafić na koncert Króla, czyli znanego wcześniej z UL/KR Błażeja Króla, który rok temu również wystąpił na Offie. Mówiąc krótko, w tym roku również warto było poświęcić mu uwagę. Materiał z solowej płyty muzyka na żywo zabrzmiał równie przejmująco jak na płycie, a oryginalne teksty Błażeja na długo zostają w pamięci. Reasumując, był to bardzo klimatyczny i bardzo dobrze zagrany koncert.


Kolejnym rodzimym artystą, który zagrał tego dnia na Offie, był sam dyrektor artystyczny festiwalu Artur Rojek. Po świetnie przyjętym, wydanym wiosną tego roku solowym albumie muzyka pewnym było, że jego występ przyciągnie sporą część publiczności. Tak też się stało. Przestrzeń wokół sceny leśnej bardzo szybko wypełniła się tłumami, których pozazdrościłby niejeden z zagranicznych zespołów grających na Offie. Sam Artur z lekkim uśmiechem przywitał się z publicznością słowami „Chyba się już dzisiaj widzieliśmy…”. Zaczął od utworu „Kokon”, który był wprowadzeniem do koncertu. To, co zwracało uwagę, to świetne mocne brzmienie, dzięki któremu koncert zabrzmiał klimatycznie, ale i energicznie, a wykonanie sztandarowej „Beksy” w towarzystwie dzieci i chóru zrobiło prawdziwą furorę i na pewno na długo zapadnie w pamięci publiczności. Myślę, że Arturowi Rojkowi również. Tymczasem zbliżała się pora koncertu, którego samo ogłoszenie kilka miesięcy wywołało burzę. Chodzi oczywiście o reaktywowany niedawno zespół Slowdive, który ruszając w pierwszą od bardzo wielu lat trasę, jako jeden z przystanków wybrał katowicki Off. Dla mnie był to nie tylko jeden z najpiękniejszych, ale też najlepszych koncertów, jakie widziałem na tym festiwalu przez ostatnie lata. Brytyjczycy po prostu oczarowali pięknem swojej muzyki, która po tylu latach nieobecności nadal brzmi bardzo dobrze. Ciężko pisać o tym zespole w oderwaniu od emocji towarzyszących ich twórczości. Myślę, że niejedna osoba miała łzy w oczach, słysząc na żywo „Crazy For You”, „Machine Gun” czy  „Alison”. Sami muzycy również sprawiali wrażenie bardzo zadowolonych. Neil Halstead oraz ubrana w srebrną sukienkę, uśmiechnięta Rachel Goswell, kilkakrotnie dziękowali za ciepłe przyjęcie zebranej publiczności, której przy pożegnalnych brawach na sam koniec zrobili ze sceny pamiątkowe zdjęcie telefonem. Myślę, że można zaryzykować twierdzenie, że była to najpiękniejsza godzina tegorocznego festiwalu. Z powodów całkiem przyziemnych nie udało mi się zobaczyć finałowego koncertu Belle &Sebastian, tak więc występ Brytyjczyków był moim osobistym finałem, który w doskonały sposób zakończył dziewiątą edycję festiwalu. Do zobaczenia za rok na jubileuszu.



Off Festival 2014
2-3.08.2014 Katowice, Dolina Trzech Stawów