Niestety, stanowi ona tylko ostatnie (?) ogniwo pewnego łańcucha. Jest logiczną kontynuacją przemian, jakim przez ostatnie 30 lat ulegał wizerunek wampira. Długozębe maszkary były przez ten czas nie tylko pozbawiane mistycznej otoczki (co samo w sobie nie musi być złe, patrz znakomita powieść „Ślepowidzenie” Petera Wattsa, w której radykalne unaukowienie monstrum wcale nie uczyniło go mniej obcym i niebezpiecznym), ale przede wszystkim stopniowo ogałacane z wszelkiej tajemnicy i niezwykłości. „Zmierzchowi” nieumarli grający w baseball to konsekwencja pop-kulturowych trendów, które sprowadziły „dzieci nocy” do roli kolejnych bohaterów kina akcji i uczłowieczyły ich do tego stopnia, że stali się przyziemni i mdli. Przy okazji stworzyły nowy wampiryczny archetyp, alternatywny wobec dwóch klasycznych. Obok znanej z folkloru okrutnej bestii i narodzonego w XIX wieku dekadenckiego, melancholijnego arystokraty mamy teraz metroseksualne „ciacho” z kłami i mroczną duszą, ostatecznego „bad boya”, skrycie czekającego na Tę Jedyną, która ocali go od jego własnej, drapieżnej natury. Każda epoka ma takiego wampira na jakiego zasługuje?

Wbrew temu wszystkiemu, wbrew książkom Meyer, wbrew kolejnym „Pamiętnikom” i „Akademiom wampirów” i auto-parodystycznym ostatnim sezonom „Czystej krwi” ja nie stawiałbym jednak jeszcze krzyżyka (hehe) na krwiopijcach. Długozębi ciągle mają ekranowy potencjał, i to o wiele większy niż na przykład wszędobylskie, wyeksploatowane do granic możliwości zombie (cały ten podgatunek sam przypomina już żywego trupa – niby idzie, ale serca nie ma, mózg już nadgniły, o świeżości lepiej nie wspominać). I ten potencjał widać, wystarczy jedynie zajrzeć poza główny nurt młodzieżowo-żurnalowy. Co parę lat następuje powrót do najbardziej pierwotnego, bestialskiego wizerunku wampira. Jeszcze przed „Zmierzchem” mieliśmy „30 dni mroku”, w 2010 roku „Stake Land”, a już w przyszłym miesiącu straszyć nas zacznie serial „The Strain” na podstawie apokaliptycznej powieściowej trylogii Guillermo del Toro (tak, tak, tego Del Toro!). W każdej z tych pozycji krwiopijcy są tak nieludzcy i odrażający, że dla widzów i czytelników nawykłych tylko do pięknolicych młodzianów spotkanie z nimi było nie lada szokiem. W krainie anime w ubiegłym roku dobiegła wreszcie końca cudownie pulpowa i epicka zarazem saga „Hellsing Ultimate”, łącząca bestialstwo z melancholijną arystokracją. Czysty archetyp romantyczno-wyrafinowanie-egzystencjalny też wciąż występuje w swojej niestrywializowanej postaci, czego przykładem wspaniałe „Pozwól mi wejść” czy bardzo interesujące ubiegłoroczne „Bizancjum”.

Ten ostatni archetyp reprezentuje też „Tylko kochankowie przeżyją” (czy właściwszym przekładem „Only Lovers Left Alive” nie byłoby „Jedyni żyjący / ocalali kochankowie”?), stanowiące dla mnie najnowszy koronny dowód ciągłego potencjału wampirycznego mitu. Jest to jednak pozycja tak bardzo niekonwencjonalna, tak osobna i autorska, że trudno rozpatrywać ją obok wymienionych  wcześniej, trudno w ogóle pisać o niej jako o kinie gatunkowym. Ale jednocześnie, wbrew odżegnywaniu się od wszelkich horrorowych schematów, wbrew ignorowaniu oczekiwań widza i przekornej grze z klasycznymi toposami, jest to jeden z najlepszych filmów wampirycznych, jakie mogliśmy oglądać w ciągu ostatnich piętnastu lat, być może nawet jeden z najlepszych w ogóle! Film, który robiąc to, na co pomstowałem na początku – uprzyziemniając krwiopijców, ostentacyjnie (i z dużym poczuciem humoru) skupiając się na szarych i całkowicie zwyczajnych aspektach ich egzystencji, paradoksalnie jeszcze mocniej wydobywa ich odmienność, nieprzystawalność do normalnej rzeczywistości, w którą nie uda im się wtopić nigdy, choćby nie wiem jak próbowali.
Film, który ukazując „dzieci nocy” w sytuacjach i interakcjach pozornie nieróżniących się od tych, jakie zachodzą między zwykłymi ludźmi, pozwala w pełni wybrzmieć ich obcości wobec zwykłych ludzi, inności ich postrzegania i samej ich natury - jak się dowiadujemy - znacznie ucywilizowanej od czasów Draculi czy Ruthvena, ale wciąż potencjalnie drapieżnej i groźnej. Film o wampirach, w którym, w typowym znaczeniu tego słowa nie dzieje się nic, a mimo to jego bohaterowie są, chwilami wręcz hipnotyzująco, fascynujący. Ale czego innego można się spodziewać po Jimie Jarmuschu.



Zaraz, zaraz, Jarmusch i wampiry?! Tak, tak, król amerykańskiego kina niezależnego, jeden z czołowych żyjących filmowych postmodernistów i reżyserów-autorów, arcymistrz interesującego braku akcji, po raz trzeci (po znakomitych „Truposzu” i „Ghost Dogu”) nakręcił film nominalnie należący do bardzo konkretnego i bardzo popularnego gatunku. Oczywiście powiedzieć, że potraktował ten gatunek swobodnie i przewrotnie, to nic nie powiedzieć. Widzowie oczekujący typowego kina o wampirach, zainteresowani przygodą i makabrą, nastawieni na obowiązkowe sceny nocnych łowów, krwawych zabójstw, być może desperackich walk ze ścigającymi nieumarłych ludzkimi pogromcami, będą srodze zawiedzeni. Jak zwykle w przypadku Jarmuscha, nawet cierpliwość odbiorców otwartych na niecodzienne filmy, ceniących długie dialogi i leniwą atmosferę może być chwilami wystawiona na próbę. Ale również jak zwykle przy dziełach tego reżysera, cierpliwość i poddanie się powolnemu, hipnotyzującemu rytmowi narracji może zaowocować nagrodą w postaci naprawdę niezwykłego filmowego doświadczenia. Tym bardziej, że ta powolność jest tu umilana błyskotliwym humorem i obecnością charyzmatycznych i doskonale zagranych bohaterów, co więcej - ma tu fabularne, psychologiczne i, bez mała, filozoficzne uzasadnienie. Staje się narzędziem zgłębiania chyba najbardziej fascynującego aspektu wampirzej mitologii.

Bo jak inaczej ukazać odczuwanie czasu przez istoty, które naprawdę nigdy nigdzie nie muszą się spieszyć, które widziały i przeżyły już niemal wszystko, co można zobaczyć i przeżyć, które nie muszą iść do świata i szukać nowych doświadczeń, bo wiedzą, że prędzej czy później świat sam przyjdzie do nich a doświadczenia same ich znajdą. I stanie się to, nawet gdyby ze wszystkich sił starali się przed tym światem i doświadczeniami ukryć. Historia małżeństwa, które od wszystkich innych odróżnia nietypowa dieta i fakt, że chodzą po świecie co najmniej od XV wieku (a prawdopodobnie znacznie dłużej) służy Jarmuschowi do opowiedzenia wprost o tym, co tak naprawdę w jakimś stopniu interesuje go przez całą jego twórczość – ludzkim doświadczeniu czasu. „Tylko kochankowie przeżyją” stanowi tu swoisty kontrapunkt dla „Truposza”, tam mieliśmy perspektywę bohatera, któremu pozostały godziny życia, tutaj – perspektywę postaci, które mogą nie umrzeć nigdy. Tam widzieliśmy skupienie na szczegółach oglądanych po raz ostatni i na rytmie wędrówki, której koniec jest już przesądzony, tu oglądamy pochylenie nad detalami, które zawsze w końcu zmienią się i przeminą i wędrówkę (czasową, nie przestrzenną!), która przynieść może dosłownie wszystko. Jak bardzo odmienny może być dzień z życia umierającego i nieśmiertelnego? A może fundamentalnie dzień to zawsze dzień i zrozumienie tego, że czas dla wszystkich płynie nieubłaganie identycznie mogło by nas wyzwolić? Jarmusch zdaje sobie jednak sprawę z niemożliwości (albo niemal niemożliwości) tego wyzwolenia, z potęgi filtrów naszej świadomości, które potrafią kurczyć dekady i rozciągać minuty i łączyć umysł starca z umysłem dziecka, jakim był przed ośmioma dekadami. Pewnie dlatego udaje mu się - jak mało komu w historii kina - zbliżyć do tego, jak mógłby postrzegać świat ktoś nieśmiertelny.

Fikcyjne obrazy nieśmiertelności i jej ciężaru to temat nawet nie na książkę, ale wiele książkowych tomów, począwszy od Utnapisztima, Titonosa i Ahaswerusa po współczesne komiksy, które w typowym dla siebie rozbuchaniu prezentują nam bohaterów starszych niż sam wszechświat. Nurt wampiryczny pozostaje w tym temacie bardzo aktywny, ciekawe przykłady przynoszą głównie jego odsłony literackie, ale można je znaleźć także w kinie i telewizji: w „Wywiadzie z wampirem” widzieliśmy tragedię kobiety uwięzionej na zawsze w ciele dziecka, w świetnym anime „Blood +” bohaterkę, której długie życie składało się z 5-10 letnich okresów aktywności przetykających trwające trzy dekady okresy naturalnej hibernacji, zderzone z perspektywą jej wiernego towarzysza, który wszystkie te długie dziesięciolecia musiał spędzać w pełnej świadomości. Jarmuschowscy Adam i Ewa wydają się na tym tle mniej skomplikowani. Szybko orientujemy się jednak, że chyba nikt nie wszedł wcześniej tak głęboko jak Jarmusch w to, co nieśmiertelność mogłaby naprawdę oznaczać, co oznaczałaby na co dzień, jak wpływałaby na postrzeganie przeszłości, na pamięć i na planowanie przyszłości. W jak wielkim stopniu czyniłaby nas wiecznymi outsiderami, emigrantami z innego czasu, nieczującymi związku z otaczającą nas nieustannie mieniącą się płynącą rzeką. Reżyser sam opisujący siebie jako wiecznego emigranta, spoglądającego na wszystko oczami życzliwego, niespiesznie przejeżdżającego przybysza, okazał się absolutnie idealną osobą do ukazania tego wszystkiego. Do zadania masy frapujących pytań, które prawdopodobnie więcej niż o hipotetycznej sytuacji osoby pamiętającej pogawędki z Bachem i Poem mówią o naszej realnej egzystencji.

Jak wiadomo od czasu nieszczęsnego Ahaswerusa, Żyda Wiecznego Tułacza, a w kinie od czasu Connora MacLeoda, samotna nieśmiertelność byłaby niełatwym losem, dla wielu wręcz niekończącym się koszmarem. Nieśmiertelność wraz z ukochaną osobą wydaje się za to perspektywą wręcz nieopisanie piękną. Jak wyglądałoby to jednak w praktyce? Po jakim czasie wieczni kochankowie zaczęliby potrzebować okresów odpoczynku od siebie, czasem bardzo długich? Czy ich miłość, prawdziwie ponadczasowa, jedyny stały element wśród otaczających ich nieubłaganych zmian, byłaby w stanie zawsze uchronić ich przed zmęczeniem życiem, przed zwątpieniem, przed rozczarowaniem ludzkością, która niczego się nie uczy i interesuje tylko przyziemnymi sprawami? Czy znużenie wiecznym trwaniem nie stawałoby się czasem silniejsze niż obecność bratniej duszy, która trwa razem z nami? Z ludzkiego doświadczenia znamy stany świadomości i postrzegania, przypisane różnym okresom życia starzejącego się organizmu. Jaki rodzaj świadomości miałby jednak ktoś kto się nie starzeje? Czy nieśmiertelność byłaby wiecznym dzieciństwem, z bezczasem i luźnym związkiem między oddalonymi wydarzeniami, czy wieczną starością, z natłokiem wspomnień i potrzebą ich uszeregowania i odnalezienia związku z tym kimś, kim byliśmy dawno temu? Jarmusch wydaje się wskazywać na to drugie, jego wampiry obsesyjnie szukają punktów ciągłości i starają się uporządkować rzeczywistość, czy to poprzez gromadzenie staroci i ich dokładne datowanie czy przez nazywanie roślin i zwierząt ich pełnymi, łacińskimi nazwami (co budzi skojarzenia z postmodernistycznym i cyberpunkowym oglądem rzeczywistości, w którym świat zaczyna zmieniać się zbyt szybko, żebyśmy byli w stanie za nim nadążyć a podstawowym mechanizmem radzenia sobie jest chwytanie się okruchów dawnych mitów i dawnych narracji).

Adam i Ewa dokonują jednak tego porządkowania w zupełnie innym kontekście niż stary człowiek, który na osadzenie samego siebie w czasie ma tego czasu coraz mniej. Czy mentalna starość bez perspektywy śmierci byłaby bardziej czy może mniej znośna? Czy mocniejsza byłaby pamięć tego wszystkiego, co minęło czy oczekiwanie na to, co dopiero nadejdzie? Mnóstwo pytań, na które Jarmusch oczywiście nie daje odpowiedzi. Jedynym, co okazuje się jasne, stałe, i co łączy wieczną parę z otaczającymi ich ulotnymi „zombie” (jak pogardliwie nazywa ludzi Adam) jest wola przetrwania. Kiedy widmo śmierci dopada nieśmiertelnych, egzystencjalne zmęczenie i znudzenie schodzi na dalszy plan i bez względu na to jak bardzo nie mieliby czasem dość swojego istnienia ponad ludzką miarę, chwytają się go (dosłownie) zębami i pazurami jak każdy.

Ta warstwa filozoficzna i niezwykłe spojrzenie na rzeczywistość, znane fanom z innych filmów reżysera, ale tu nabierające szczególnego znaczenia, same w sobie czynią „Tylko kochankowie przeżyją” pozycją wybitną. Równie wybitny jest jednak sposób, w jaki to wszystko przedstawiono. Aktorstwo, przede wszystkim fenomenalny duet Tilda Swinton – Tom Hiddleston (uczcie się filmowcy – tak powinny wyglądać seksowne wampiry!), wykorzystanie muzyki (jak  zawsze u Jarmuscha ścieżka dźwiękowa jest tu niemal jeszcze jednym z bohaterów), zdjęcia, rozbrajający i inteligentny humor, kontrapunktujący egzystencjalny ciężar historii, kapitalne gry z tradycyjnymi horrorowymi motywami - wszystko stoi tu na najwyższym poziomie. Twórca „Inaczej niż w raju” i „Ghost Doga” zrealizował po prostu jeden ze swoich najlepszych filmów, który na pewno zachwyci jego stałych wielbicieli, a może nawet zjedna mu paru nowych.

Jeśli tylko słowa „wolny rytm narracji” i „film oparty na dialogach” nie budzą w Tobie odruchu ucieczki, naprawdę polecam zmierzenie się z „Tylko kochankowie przeżyją”. Nawet widzowie bardzo przywiązani do klasycznych opowieści o krwiopijcach mogą docenić brak schematów i głębię, z jaką twórcy pochylili się tu nad wampirzym nie-żywotem. Przede wszystkim docenią jednak bohaterów, bo z tymi długozębymi arystokratami (ducha) naprawdę warto spędzić trochę czasu.