Pośród wszystkich ekranowych środków transportu pociąg od zawsze zajmuje miejsce szczególne. Począwszy od Braci Lumiere, którzy 118 lat temu wystraszyli widzów jadącą prosto na nich lokomotywą, przez Bustera Keatona przeżywającego przygody na kolejowym froncie Wojny Secesyjnej, po „Uciekający pociąg” Konczałowskiego czy „Darjeeling Limited” Andersona, kolejne pokolenia filmowców ulegają fascynacji tym najbardziej romantycznym z nowoczesnych pojazdów.

Identycznej fascynacji ulegają też oczywiście kolejne pokolenia widzów. Czy jednych i drugich przyciąga potęga maszyny, która długo jako jedyna była w stanie łączyć odległe krańce kontynentów, czy może rytm stukocących kół, który w połączeniu z perspektywą zza prostokątnej szyby owocuje doznaniem, które teoretycy kinematografii opisywali jako doświadczenie najbliższe oglądaniu filmu? A może, dużo mroczniej, suspens i makabryczna widowiskowość związane z niebezpieczeństwami jazdy pociągiem? Jaka nie byłaby odpowiedź, wyjątkowa „filmowość” kolei jest niezaprzeczalna i działa bezbłędnie, sprawiając, że dajemy się porywać kolejnym twórcom w kolejne długie podróże, choć widzieliśmy ich już tak wiele.

Takiej podróży, w jaką zabiera nas wybitny Koreańczyk Joon-ho Bong (autor m.in. „The Host: Potwór” i „Zagadki zbrodni”), nie widzieliśmy chyba jednak nigdy wcześniej. Przejażdżka gigantycznym ekspresem, pędzącym przez Ziemię zmienioną w lodowe pustkowie, nie tylko dostarcza mnóstwa atrakcji, wciąż zaskakując pomysłowością, a także dziwnością i niekonwencjonalnością przedstawionego świata, ale okazuje się zawozić nas w miejsca dużo mroczniejsze i mniej komfortowe niż można by przypuszczać - nawet biorąc pod uwagę post-apokaliptyczny i anty-utopijny punkt wyjścia. Drapieżny i fascynujący „Snowpiercer” jest bezapelacyjnie najmocniejszym z trzech ubiegłorocznych (film trafia do nas, i na Zachód w ogóle, z ponad roczną obsuwą) „koreańskich uderzeń”. Pod tym, moim prywatnym, określeniem kryją się trzy hollywoodzkie debiuty trzech z najważniejszych współczesnych reżyserów południowo-koreańskich. Dwaj pozostali to oczywiście autor legendarnej Trylogii Zemsty, Chan-wook Park, który zrealizował wysmakowanego i perwersyjnego „Stokera”  i  Ji-woon Kim, prawdopodobnie najzdolniejszy żyjący twórca kina gatunków, odpowiedzialny m.in. za „Opowieść o dwóch siostrach”, „Słodko-gorzkie życie” i „Ujrzałem diabła”, któremu do udziału w uroczo „old-schoolowym” „Likwidatorze” (tytuł oryginalny - „The  Last Siege”, bez komentarza) udało się namówić samego Arnolda Schwarzeneggera.
Z całym szacunkiem dla gotyckiego thrillera Parka i Kimowego hołdu dla klasycznego kina akcji, Bong wygrał jednak zdecydowanie. Zakasował kolegów pod względem liczby znanych, anglojęzycznych twarzy (w „Snowpiercerze” możemy zobaczyć Chrisa Evansa, Jamiego Bella, Octavię Spencer, Johna Hurta, trudną do rozpoznania Tildę Swinton oraz, w małych, ale niemożliwych do zapomnienia rolach, Eda Harrisa i Alison Pill), pod względem ambicji i artystycznego ryzyka, ale przede wszystkim pod względem czystej filmowej siły. Jego film to jedna z najciekawszych i najmocniejszych ekranowych anty-utopii, jakie dane mi było zobaczyć.

Jest to anty-utopia stworzona ręką niewątpliwego filmowego autora. Komiksowy, francuski pierwowzór łączy z nią tylko ogólna sytuacja wyjściowa, reżyser i scenarzysta w jednej osobie opowiada tu od początku do końca swoją historię. Wszelkie powyższe (i mające nastąpić) porównania i zestawienia z innymi twórcami tylko podkreślają jak oryginalną indywidualnością jest Joon-ho Bong. Każdy, kto zetknął się z jego wcześniejszą filmografią (zwłaszcza widzowie znający „Hosta”, bo „Snowpiercer” pod wieloma względami przypomina go najbardziej), prawdopodobnie już jest w stanie przewidzieć czy spodoba mu się jego najnowsze dzieło. Tych, którzy spodziewają się typowej hollywoodzkiej superprodukcji na pewno czeka spore zaskoczenie. Stopień dziwności, groteski i umowności, nagłe i nieoczekiwane zmiany nastroju, przejścia z dramatu w farsę i z powrotem w ramach jednej sceny, sąsiadowanie elementów przerażająco naturalistycznych i całkowicie przerysowanych, wszystko to odrzuci i kompletnie skonfunduje sporą część publiczności, zwłaszcza tych, którzy będą chcieli wszystko traktować dosłownie i przykładać do wydarzeń realistyczną miarę. To jest bowiem osobny, inny świat, osobna wizja, którą, tak jak w przypadku Terry'ego Gilliama (który jest chyba najbliższym punktem odniesienia; nota bene jeden z bohaterów został prawdopodobnie nazwany na jego cześć) czy Jean-Pierre'a Jeuneta albo się „kupuje” albo nie. Jeśli ją „kupimy”, zostaniemy wciągnięci w uniwersum, które nas porwie, ale może nas też emocjonalnie zdruzgotać. Uniwersum, nad którym Bong ma całkowitą, pewną kontrolę, bezbłędnie lawirując między skrajnościami i kreując rzeczywistość tak niezwykłą, że, wbrew wspomnianym różnicom względem komiksu, ma w sobie coś z najbardziej wizjonerskich francuskich bandes dessinées, jak te tworzone przez duet Alejandro Jodorowsky (tak, tak, ten Jodorowsky!) i Jean Giraud (Moebius). Rzeczywistość, której najbardziej nawet surrealistyczne i absurdalne akcenty zostają uwiarygodnione przez świetną realizację, zwłaszcza inwencję scenograficzną, i pierwszorzędne aktorstwo – szczególne wrażenie robi Evans, który jako udręczony bohater gra tutaj chyba dotychczasową rolę życia, a także dwójka rodaków reżysera, znana z jego wcześniejszych produkcji: gigant koreańskiego kina Kang-ho Song i młodziutka Ah-sung Go.

Monstrualnie klasistowska natura tej rzeczywistości aż błaga o porównania (ostrzegałem, ze porównania jeszcze nastąpią) z innym głośnym filmem z 2013 roku, również nakręconym przez emigranta, z „Elizjum” mianowicie. Twórca tamtej produkcji, Neil Blomkamp zawsze miał szczęście do ciekawej konkurencji, w 2009 roku jego debiutancki thriller dekonstruujący motyw inwazji kosmitów zestawiany był z mega widowiskiem Jamesa Camerona, dokonującym prostego odwrócenia tego motywu. Wtedy „Dystrykt 9” okazał się pod każdym względem lepszy od „Avatara”, przeciwstawił bowiem baśni o przybyszu ratującym szlachetnych dzikich jedną z najdoskonalszych metafor obcości w historii kina. Tym razem to film Blomkampa jest tym płytszym i rozczarowująco naiwnym. O ile same wyjściowe metafory,  globalna fawela i dająca schronienie elitom wyspa na niebie w „Elizjum” i pociąg, którego przednie wagony to oaza luksusu a ostatnie – niemal bydlęca przestrzeń w „Snowpiercerze”, są równie nośne, ta z dzieła Blomkampa wypada nawet bardziej przekonująco, ich wykorzystanie i rozegranie wątku rewolucji stanowi o różnicy poziomów. Podczas gdy „Elizjum” albo prześlizguje się po bardziej skomplikowanych kwestiach, albo w ogóle je ignoruje, „Snowpiercer” mierzy się z nimi bezpośrednio. Bong stawia pytania bardzo rzadkie w przypadku fikcyjnych opowieści o rewolcie, zwłaszcza kiedy jest to rewolta tak uzasadniona jak tutaj (choć znając życie znajdą się polscy widzowie tak uczuleni na „lewactwo”, że uznają ją za nieuzasadnioną), każąc się zastanowić nad konsekwencjami rewolucji, a nawet nad goryczą i tragizmem tkwiącym w samej idei rewolucji, nad wieczną groźbą rozczarowania i manipulacji przez przeciwną siłę. Nad groźbą, że cała walka albo jest tak naprawdę tylko narzędziem w rękach systemu, albo jeszcze gorzej – że my sami, w nieunikniony sposób zaraz staniemy się systemem, że, jak to ujął Philip K. Dick, „Imperium nigdy nie umiera”, jedynie zmienia miejsce, a cała destrukcja nie prowadzi do narodzin niczego nowego. Zakończenie filmu, słodko-gorzkie w najpełniejszym znaczeniu tego słowa, głęboko optymistyczne i zarazem bardzo pesymistyczne, nie daje odpowiedzi, nakierowując nas co najwyżej na szukanie poza dotychczasowymi punktami odniesienia i, być może, zaufanie najbardziej szalonym rodzajom nadziei. Ogrom potencjalnych kosztów wisi jednak nad finałem jak lodowate powietrze, podobnie jak nieuniknioność momentu, kiedy system znowu uniesie głowę i znów uaktywni się choroba władzy.

Bo władza jest w „Snowpiercerze” chorobą, groteskowym obłędem. Nieuniknione szaleństwo absolutnej władzy jest tutaj źródłem wszelkich dziwności i odpowiedzią na niejasności, które w pierwszej chwili można wziąć za scenariuszowe dziury. Nie jest to tylko szaleństwo ideologiczne, choć pseudo-ekologiczny, społecznie darwinowski ogląd relacji międzyludzkich stanowi jego istotną część. Ku zagrożeniom ideologii kieruje nas też samo źródło otaczającej bohaterów zimowej apokalipsy – wymuszony przez radykalnych ekologów nieprzemyślany eksperyment. To szaleństwo władzy samej w sobie, władzy dla samej siebie. Bong jak mało kto w historii kina zbliża się do Orwellowskiego obrazu uzależniającej i bezgranicznie okrutnej rozkoszy władzy, rozkoszy posiadania mikrokosmosu, a przede wszystkim zamieszkujących go ludzi, na własność, rozkoszy decydowania o życiu i śmierci, cierpieniu i wygodzie, jakby się było Bogiem. Odrażająca, sadystyczna i, jak widzimy pod koniec filmu, w gruncie rzeczy infantylna radość absolutnej władzy w zderzeniu z desperacją rewolucji wybrzmiewa ze zwielokrotnioną, niemal archetypiczną mocą. Szaleństwu trzeba położyć kres, ale czy jest to tak naprawdę możliwe? Czy wieloznaczne zakończenie nie daje nam nadmiernego kredytu nadziei? Obawiam się, że są pociągi, których nie da się w żaden sposób zatrzymać, a lodowa pustynia za ich oknami nigdy nie będzie nosić śladów życia.