Kiedy kilka miesięcy temu Artur Rojek, dyrektor artystyczny festiwalu, rozpoczął stopniowo ogłaszać program tegorocznego Offa, już wtedy wiadomym było, że tegoroczna edycja przyniesie wiele muzycznych ciekawostek. Chwilami można było też odnieść wrażenie, że organizatorzy próbują połączyć ogień z wodą. Czy ktoś jeszcze rok temu wyobrażał sobie, że na jednej scenie będzie mógł zobaczyć Zbigniewa Wodeckiego i My Bloody Valentine? 

W pierwszy dzień (nie licząc  czwartkowych, klubowych koncertów) Dolina Trzech Stawów przywitała uczestników festiwalu piękną, choć upalną pogodą, która o dziwo utrzymała się przez wszystkie dni Offa. Dzięki temu od samego początku imprezy koncertom towarzyszyło pełne słońce.
W piątek jako pierwsza zaprezentowała się warszawska Fuka Lata, która coraz mocniej zaznacza swoją obecność na rodzimej scenie elektro. Po wysłuchaniu EP, która zbiera mnóstwo świetnych recenzji, ciekaw byłem, jak zespół wypada na żywo i chyba podobnie do licznie jak na wczesną porę zgromadzonej publiczności nie zawiodłem się. Duet zabrzmiał naprawdę wyśmienicie. Mocno elektroniczne utwory w połączeniu ze świetnym wokalem bawiącej się podczas śpiewania przesympatycznej wokalistki Lee robiły naprawdę duże wrażenie. Szkoda tylko, że tak krótko mogli zagrać. Nie pozostaje teraz więc nic tylko czekać na pełnowymiarowy album, który mam nadzieję ukaże się bardzo szybko, czego sobie jak i zespołowi życzę z całego serca. 

Tymczasem na scenie głównej w niemiłosiernym upale zaprezentował się kolejny polski zespół, czyli dość szalone dziewczęce trio Drekoty. Słuchając studyjnych utworów dziewczyn zawsze zastanawiałem się jak grają swój materiał na żywo i podobnie jak w przypadku Fuka Laty, Drekoty również nie zawiodły. Kompletnie połamane rytmicznie piosenki, do których trzy dziewczyny śpiewały nie mniej oryginalne teksty, prezentowały się tak samo doskonale, jak one same na scenie, z której płynęła duża dawka pozytywnej energii. Na pochwałę zasługuje również nowa wokalistka Natalia Pikuła, która pomimo tego że był to dopiero jej drugi występ z zespołem, spisała się bardzo dobrze i nie raziło nawet to, że część tekstów śpiewała z kartki. 

Pierwszym zagranicznym wykonawcą, na którego trafiłem pierwszego dnia festiwalu był Mikal Cronin. Amerykanin zaliczany do grona jednych z najciekawszych kalifornijskich songwriterów młodego pokolenia tym razem postanowił pokazać się z nieco bardziej drapieżnej strony. Wraz z zespołem (wyglądającym jak żywcem wziętym z jakiejś post hippisowskiej imprezy) zaprezentował niezłą mieszankę przesterowanej, energicznej, rockowej jazdy, nad którą unosiła się psychodeliczna aura. Warto było posłuchać tego na żywo. 

Zaraz po nim na scenie leśnej swój występ dał brooklyński Woods. Przyznać muszę, że było to jedno z moich odkryć tegorocznego Offa. Amerykanie zagrali świetną mieszankę folku i rocka przyprawioną dużą dawką melodii i energii. W dodatku widać i słychać było, że sami muzycy nieźle się przy tym bawią. Czego więc chcieć więcej? 

W nieco innym klimacie zaprezentował się również amerykański The Soft Moon, na którego występ czekałem z dużą niecierpliwością. I nie zawiodłem się. W książeczce festiwalowej ich opis kończy się słowami „mocna rzecz”. Zgadzam się z tym stwierdzeniem całkowicie. Choć na zewnątrz i wewnątrz  trójkowego namiotu  temperatura sięgała zenitu, to amerykanie skutecznie ją obniżyli swoim transowym, niezwykle zimnym graniem. Było bardzo hałaśliwie, surowo, ale też bardzo przejmująco, ponieważ muzyka zespołu prowadzonego przez rezydującego w Oakland Luisa Vasqueza pełna jest emocji, które słychać w każdym granym dźwięku. Naprawdę mocna rzecz! 

Tymczasem na dużej scenie zbliżała się pora koncertu wykonawcy, którego udział już w chwili ogłoszenia wzbudzał wiele kontrowersji ale też zaciekawienia. Chodzi oczywiście o Zbigniewa Wodeckiego i Mith &Mitch, którzy na deskach Off Festivalu zaprezentowali debiutancki album Zbigniewa Wodeckiego z 1976 roku, zatytułowany po prostu „Zbigniew Wodecki”. Sam obawiałem się trochę tego występu i nie ukrywam, że podszedłem do niego trochę jako do ciekawostki. Jednak już po chwili wiedziałem, że to nie ciekawostka, ale naprawdę fantastyczny koncert, który spokojnie można zaliczyć do jednego z najlepszych na festiwalu.
Zbigniew Wodecki udowodnił, że pomimo upływającego czasu jest nadal wyśmienitym muzykiem i wokalistą, a towarzyszący mu liczny zespół, w skład którego oprócz grupy Mitch & Mitch wchodził kwartet smyczkowy i dwuosobowy chór, wykazał się prawdziwym kunsztem. Każdy dźwięk, który płynął z głośników brzmiał perfekcyjnie. Widać było też, że sam Wodecki na Offowej scenie czuje się bardzo dobrze, a świetne przyjęcie licznie zgromadzone publiczności sprawia mu dużo radości. Ten koncert na pewno na trwale zapisze się w historii festiwalu. 

Szkoda, że nie można tego samego powiedzieć o głównej gwieździe pierwszego dnia, czyli The Smashing Pumpkins. Jeden z najbardziej legendarnych zespołów amerykańskiej alternatywy lat 90. ubiegłego wieku w Katowicach po prostu nie zachwycił. Od strony technicznej zespołowi nie można było nic zarzucić. Dobre brzmienie, zgranie na scenie i świetny wokal Corgana. Z drugiej jednak strony totalna emocjonalna pustka. Sam lider momentami wyglądał i zachowywał się jakby tylko czekał na koniec zakontraktowanego czasu. Jak powiedział jeden ze znajomych „Był to świetnie zagrany koncert, tylko totalnie pozbawiony duszy”. Myślę, że to zdanie doskonale obrazuje występ Dyń. Rozumiem jednak, że dla wielu osób to nadal ważny zespół, którego chcieli posłuchać na żywo. Dla mnie jednak to, co usłyszałem i zobaczyłem było zupełnie niewystarczające, by zachwycić się tym koncertem. Może kiedy indziej. 

Drugi dzień rozpoczął się dla mnie na scenie leśnej od występu rodzimego zespołu UL/KR. W upalne popołudnie dwójka panów prezentowała swoje senne, hipnotyczne utwory, opatrzone świetnymi polskimi tekstami. Nieco przearanżowany materiał z dwóch płyt zespołu na żywo robił niesamowite wrażenie. UL/KR był kolejnym przykładem na to, że polskie zespoły nie różnią się poziomem od innych dobrych zaproszonych zespołów z zagranicy. 

Nieco później na scenie trójkowego namiotu zagrał brytyjski Glass Animals. Występ oksfordzkiego kwartetu przyniósł solidną dawkę melodyjnych, rytmicznych gitarowo-elektronicznych brzmień, podlanych lekko transowym sosem. Bardzo przyjemnie się tego słuchało. Zaraz po nich przyszedł czas na dużą dawkę stricte gitarowego grania. A to za sprawą dwóch zespołów. Pierwszym z nich był kanadyjski Metz – trio, którego debiutancki album ukazał się pod szyldem legendarnej wytwórni Sub-Pop. Podczas ich koncertu z głośników uderzała bardzo hałaśliwa, surowa gitarowa muzyka, która spotkała się z dobrym odbiorem publiczności. Choć żar lał się z nieba wprost na stojących na scenie trzech dżentelmenów, oni nie oszczędzali się za bardzo, energicznie generując kolejne noisowe dźwięki. Widać i słychać było, że do swojej twórczości podchodzą z pełnym zaangażowaniem. Nieco spokojniej było na scenie leśnej, gdzie zagrał zespół Merchandise. Przyznam, że czekałem na nich i nie zawiodłem się. Gitarowa muzyka młodych Amerykanów naprawdę robiła wrażenie. Dobre brzmienie, melodyjność, energia – to określenia, którymi można by w skrócie opisać ich muzykę. Do tego wokalista, którego barwa głosu przypominała trochę śpiew Morrisseya, co nadawało całości lekkiej dozy melancholii. 
Tymczasem zbliżała się godzina jednego z najbardziej oczekiwanych przeze mnie koncertów i jak się okazało takich osób było o wiele więcej, o czym świadczyć mógł szczelnie wypełniony namiot trójki. Chodzi oczywiście o Jensa Lekmana, szwedzkiego artystę, którego koncert z jednej strony był chwilą wytchnienia od nieco hałaśliwych brzmień, z drugiej jednak strony podróżą po świecie wypełnionym bardzo emocjonalnymi, prostymi, lecz pięknymi popowo – folkowymi piosenkami, w których muzyk zawiera swoje uczucia związane z rozstaniem i niespełnioną miłością. W festiwalowej notce  można znaleźć słowa Jensa, w których mówi o swojej muzyce: Chciałbym, żeby otuchę znaleźli w niej zwłaszcza ci, którzy przeżywają rozstanie. Kiedy mi się to przytrafiło, szukałem muzyki, obrazów czy literatury, gdzie ktoś powiedziałby mi „byłem w tej samej sytuacji.” Nie znalazłem niczego i było mi z tym bardzo źle. Te słowa dobrze oddają słodko-gorzki klimat jego muzyki, która w Katowicach po prostu oczarowała. Do tego sam Lekman, który na Offie wystąpił z bardzo sympatycznym zespołem, zadbał o świetny kontakt z publicznością, co chwilę opowiadając ciekawe historie związane z kolejnymi utworami. Pod koniec postawił też na bardziej taneczne, elektroniczne brzmienia i tym samym zaprosił do zabawy całą zgromadzoną publiczność. Po tym koncercie na twarzy wielu osób rysował się uśmiech a czasami też zwyczajne wzruszenie. Jak dla mnie najbardziej poruszający i chyba najlepszy koncert tegorocznego Offa. 

Po tej chwili wytchnienia tuż obok, na scenie leśnej zaprezentował się zespół Brutal Truth. Jedyne, co mogę napisać o tym zespole to to, że nazwa adekwatnie oddaje charakter  tej muzyki. Panowie z właściwym sobie wdziękiem uderzyli z niezwykłą siłą i precyzją. Umiejętności do ekstremalnego metalowego grania mają pod dostatkiem, co pokazali w Katowicach. Cierpliwości jednak do ich potężnej mimo wszystko muzyki nie starczyło mi na zbyt wiele, stąd po niedługim czasie udałem się w stronę głównej sceny, gdzie swój występ powoli rozpoczynał The Walkmen, których występ również zaliczam do bardzo udanych. Ich melodyjne, rockowe pełne ekspresji i elegancji granie ładnie komponowało się z wieczorową aurą, co pozwalało na jeszcze lepszy odbiór ich wysmakowanej muzyki. 

Kolejnym przystankiem była scena eksperymentalna, na której wystąpił Bohren & Der Club Of Gore. Niemiecki zespół zaproszony był już rok temu, lecz niestety odwołał swój przyjazd. Warto było na nich czekać. Obcowanie z ich delikatną, lecz niepokojącą muzyką jest czymś naprawdę niezwykłym. Dawno nic nie zachwyciło mnie tak bardzo jak twórczość pogrążonych w mroku czterech muzyków. Jazz, ambient… A może po prostu muzyczne piękno, którego duża część zebranej publiczności słuchała leżąc na ziemi, spoglądając w gwieździste niebo i popadając momentami w półsen, przerywany gromkimi brawami po każdym zagranym utworze. Po tym wyciszeniu przyszedł czas na jeden z głównych punktów drugiego dnia czyli Godspeed You! Black Emperor. Podobnie jak poprzedni zespół Kanadyjczycy również schowani byli w cieniu a oprócz muzyki główną role odgrywały wizualizacje utrzymane w kolorze sepii, na których pojawiały się obrazy urzędowych dokumentów, opuszczonych budynków, mknących do nikąd pociągów i trakcji elektrycznych. W zestawieniu z ich bardzo głośną, mocną i mroczną, lecz pięknie zagraną i zaaranżowaną muzyką robiło to piorunujące wrażenie. Stojąc pod sceną można się było poczuć jakby jeździł po nas walec, który nie zatrzymuje się przed nikim i niczym. Bardzo trudny w odbiorze, lecz niezwykle wysmakowany koncert. 

Zupełnie inaczej było na koncercie Austry, która to grupa wystąpiła na scenie leśnej. Pomimo później pory, zespół zgromadził pokaźną publiczność, która od razu dała się porwać do tańca niezwykłej wokalistce Katie Stelmanis. Bardzo melodyjne, elektroniczne, bogato zaaranżowane utwory i charyzmatyczny wokal roztańczonej Katie chyba nikogo nie pozostawiły obojętnym na twórczość Kanadyjczyków. Koncert zachwycił mnie do tego stopnia, że cały dzień nie mogę się uwolnić od słuchania nowej płyty zespołu „Olympia” i chciałoby się wrócić jeszcze choć na moment pod scenę, na której zespół dał swój energiczny show. Doskonałe zwieńczenie drugiego dnia festiwalu.

Trzeci, ostatni dzień Offa przywitał nas chmurami, kilkoma kroplami deszczu i koncertem kolejnego przedstawiciela nowej polskiej sceny elektronicznej, czyli wrocławskiego We Draw A. Choć muzycy do debiutantów nie należą, to ich muzyka zaskoczyła świeżością, energią i klimatem. Takiego elektro-popu nigdy za wiele. Szkoda tylko, że zagrali tak krótko. Niedługo potem, gdy niebo znów uwolnione zostało od chmur a upalny żar na nowo zaczął dawać się we znaki, na scenie leśnej wystąpił Badabag, zespół tworzony m.in. przez Olę Bilińską i doskonale znanego muzyka Macieja Cieślaka. Ich twórczość bardzo pozytywnie zaskoczyła. Alternatywa, folk, egzotyczne instrumenty, świetne wokale… To wszystko składało się na całokształt muzyki Badabag. Niestety momentami ich grę trochę zagłuszała  próba z pobliskiej sceny (podobna sytuacja miała miejsce kilka lat temu, kiedy Maciej Cieslak występował ze swoim projektem Cieślak i Księżniczki). Niestety nie zdążyli też zagrać całego materiału, co Maciej Cieślak skwitował zaproszeniem na piwo i kiełbaski… Po tym koncercie jestem pewien, że warto zainteresować się ich płytą. 

Niedługo później na dużej scenie mieliśmy okazję obejrzeć energiczny set zespołu o wdzięcznej nazwie Gówno. Było punkowo, prymitywnie, surowo i o to chyba chłopakom chodziło. A piosenka o miłości z pewnością na długo pozostanie w pamięci niejednego ze słuchaczy. Diametralnie inaczej zabrzmiał mocno oczekiwany zespół Rebeka. Ich świetny debiutancki album chyba tylko zaostrzył apetyt na ten koncert wielu osobom, bo frekwencja była wyjątkowa wysoka i chyba nikt się nie zawiódł. Rebeka dowiodła, że nie tylko na płycie brzmi wyśmienicie. Koncert był po prostu doskonały. Świetne brzmienie, dobre zgranie muzyków i niezwykle silny głos wokalistki Iwony Skwarek. 
Jeden z najlepszych koncertów na tegorocznym Offie. Kolejnym przedstawicielem surowego gitarowego grania był Japandroids. Kanadyjski duet bez zbędnych ceregieli od samego początku poraził swoją energiczną i hałaśliwą muzyką, jednak po kilku utworach zaczęło się robić nieco monotonnie, przeniosłem się więc na scenę eksperymentalną, gdzie swój koncert rozpoczynał John Grant. Amerykański muzyk raz po raz swobodnie przechodził z elektronicznych klimatów w stronę lirycznych, spokojnych ballad, w których jego charyzmatyczny głos brzmiał niezwykle. 

Ciekawie też zapowiadał się długo oczekiwany i zapowiadany jako jedyny w tym roku koncert Super Girl & Romantic Boys. Pamiętam jak ten zespół pojawił się na polskiej scenie, stąd też do samego występu podszedłem trochę z sentymentem. Jednak po latach muzyka zespołu jakoś mnie nie zachwyciła, choć – mimo kilku technicznych wpadek – grupa zagrała i zabrzmiała całkiem dobrze. I chyba podobnie jak część publiczności najbardziej czekałem na singiel „Spokój”, który zagrali na sam koniec, ku radości wielu. 
 
Zupełnie inaczej było za to podczas występu Deerhunter. Zespół zagrał bardzo żywiołowo i z dużą dawką energii, którą wprost zarażali publiczność. Do tego Brandford Cox, który bardzo dbał o świetny kontakt z publicznością. Bardzo mocny punk tegorocznego Offa. Na scenie leśnej zbliżała się natomiast pora koncertu szwedzkiego zespołu Goat. Ukryci za maskami muzycy, którzy w swojej twórczości łączą mocne alternatywne granie z afrykańskimi, szamańskimi rytmami, zaciekawili sobą już na długo przed festiwalem, stąd duże zainteresowanie ich występem nie dziwiło. I chyba nikt się nie zawiódł. Szwedzi dali bardzo energiczny, mocno zakręcony występ, podczas którego tańczyli i biegali po scenie, robiąc prawdziwe widowisko. 

Jednak najważniejszy koncert tego wieczoru miał się dopiero zacząć. Pamiętam poruszenie, gdy ogłoszono, że na tegorocznym Off Festivalu wystąpi legendarny  w tym przypadku spokojnie można użyć tego określenia) zespół My Bloody Valentine. Tym bardziej, że zespół był świeżo po wydaniu swojego nowego, świetnie przyjętego albumu, na który kazał czekać swoim fanom ponad 20 lat. Gdy zbliżała się północ przestrzeń przed sceną wypełniała się coraz liczniej zebraną publicznością, która pomimo ostrzeżeń przed bardzo wysokim poziomem głośności coraz szczelniej oblegała barierki z przodu sceny. Gdy na telebimach pojawiła się grafika z trzema dobrze znanymi literkami m b v, napięcie wzrosło. Dziesięć minut po północy, przy burzy braw, na scenie pojawili się muzycy i od razu zgodnie z zapowiedzią zaatakowali potężną ścianą dźwięku, która nie dla wszystkich była do wytrzymania. Choć koncert miał w sobie dużo magii i niesamowitego klimatu, to nie rozumiem jednak jaki jest cel w sprawianiu słuchaczom fizycznego bólu, zamiast dać się zachwycić samą muzyką… W dodatku pod koniec koncertu MBV zafundowali nam kilkuminutową eksplozję hałasu o takim poziomie, że większość osób stojących obok mnie (prawie na końcu trawnika) zatykało uszy. Z jednej strony piękne, charakterystyczne brzmienie MBV, świetne utwory, na które fani w Polsce czekali bardzo długo, a  z drugiej jednak ciągła troska o swój słuch, która  nie pozwalała do końca skupić się na samej muzyce. Nie wiem czy taki był cel. Nie ulega jednak wątpliwości, że było to jedno z najważniejszych wydarzeń Off Festivalu, które mimo wszystko pięknie zwieńczyło tegoroczną edycję.


Off Festival 2013 
2-4.08.2013 Katowice 

zdjęcia: Wojciech Żurek