Podział na sztukę niską i wysoką od dawna nie ma sensu, na co jednym z lepszych dowodów jest dziś właśnie twórczość NWR, lecz spoglądanie nań z góry przez część krytyki co rusz przenosi nas do lat 60. ubiegłego wieku. W czasy, kiedy nie trzeba było oglądać filmów Sergia Leone, aby wiedzieć, że nie są niczym więcej, jak tylko marnymi imitacjami westernu. Wystarczyło przeczytać pierwszą lepszą (anglojęzyczną) recenzję.

Obecnie kino gatunku zdaje się być cenione jak nigdy wcześniej. Młodzi krytycy (mam tu na myśli wyłącznie polskich, o zagranicznych wiem niewiele) z reguły chętnie o nim piszą, nie mając problemu z dostrzeżeniem tego, że nie musi ono ograniczać się do emocjonowania odbiorcy. Niewątpliwie w wypadku niektórych z nich można mówić o kroczeniu śladami nowofalowych redaktorów „Cahriers du Cinema” - to dzięki nim choćby taki kryminał przestał (no, powiedzmy, że przestał) być postrzegany jako utwór gorszej kategorii. Wydaje mi się jednak, że u większości osób rozchodzi się o populizm (traktowany chyba jako ostatnia deska ratunku w dialogu z szarym widzem, który dzisiaj chętnie wypina się na eksperta w dziedzinie X Muzy) oraz - co z tym związane - o to, że w wyniku słabnącej kondycji branży krytyczno-filmowej specjalizacja jest zjawiskiem wymierającym. Ważne, żeby pisać, nieważne o czym. 

Nie, żebym uważał, że absolutnie nie można recenzować utworów reprezentujących te rejony kina, których nie zna się doskonale. Rzecz w tym, aby wówczas takiego specjalisty nie udawać, co, jak odnoszę wrażenie, wielu przychodzi z wielkim trudem (a przecież wiedzieć wszystko to znaczy nie wiedzieć nic), jak również w tym, że w wypadku pewnych tytułów kontekst jest przy ocenie kryterium kluczowym. Bo kiedy kontekst przestaje mieć znaczenie, tekst (nie zawsze, ale często) staje się nierzetelny i/lub krzywdzący, tak dla samego filmu (tudzież rodzaju kina, w którym taki film jest zakorzeniony), jak i czytelnika (ponieważ wprowadza go w błąd i/lub nie dostarcza mu należnych treści). Inna sprawa, że gdy ktoś podejmuje się napisania tekstu o filmie, który go niezbyt interesuje, to raczej nic dobrego z tego wyjść nie może.


Doskonałym przykładem krzywdzenia u nas samej tradycji X Muzy był ogół recenzji tarantinowskiego Django. Już nie chodzi o to, że ciężko było znaleźć informacje na temat licznych spaghetti westernów, na których film bazował i które reklamował (wbrew pozorom nie zapominam o blaxploitation), ale o to, że włoski podgatunek został niemal całkowicie zignorowany. Mało tego, przynajmniej dwóch spośród naszych najbardziej znanych krytyków z jakichś kosmicznych powodów odwoływało się do klasyki westernu amerykańskiego. Oczywiście sam Django w żaden sposób na tym nie ucierpiał, skoro Tarantino - pupil krytyki - zlepek cytatów i szablonów tradycyjnie uczynił opowieścią w pełni autonomiczną. Tylko Bóg wybacza nie jest, rzecz jasna, tego typu postmodernistyczną parafrazą. Jego ogólny odbiór stanowi za to doskonały przykład krzywdzenia dzieła oraz reżysera. Całe szczęście niekoniecznie musi to zaraz reżysera boleć.

Film po pierwszym pokazie w Cannes zebrał sporo negatywnych recenzji. Po pobieżnym przejrzeniu ich trudno było oprzeć się wrażeniu, że ich autorzy oczekiwali od NWR drugiego Drive, jego najbardziej przebojowego i jedynego powszechnie znanego filmu (jednego z najlepszych również, ale to swoją drogą).
W polskiej sieci można było wówczas natknąć się na głosy (takie jak ten Bartłomieja Basisty) wyrażające nadzieję na to, że Tylko Bóg wybacza wypleni tych fanów NWR, których znajomość jego twórczości ogranicza się do wspomnianego hitu z Goslingiem. Wszystko wskazuje na to, że tak też się właśnie stało i to jeszcze przed premierą filmu, gdyż ciężko było w naszych kinach uświadczyć sale pełne widzów. Na kolejne projekcje nie zachęcały też pojawiające się w międzyczasie opinie recenzentów w stylu: „przekombinowana ballada o popkulturze”, „śmieć”, „piękna pustka”, „nic nieznaczące obrazy”, „chaos”, „niezła rozrywka, ale...”. 

Lubić czy nie lubić można wszystko, wiadomo. Nie rozumiem tylko, jak filmowi surrealistycznemu (nawet, jeśli nie sensu stricto) można zarzucać brak realizmu, jak przy narracji budowanej obrazem i muzyką narzekać można na zdawkowość dialogów, jak film opowiadany przenośniami można krytykować za brak większej przejrzystości, a wreszcie dlaczego oczekuje się od reżysera, że będzie dreptał w kółko. Zwłaszcza, że Drive, przeważnie jedyny tytuł Duńczyka, do którego polscy recenzenci się odnoszą, nie był w jego filmografii numerem jeden, lecz osiem, a każdy swój kolejny utwór artysta zwykł przecież czynić innym (często diametralnie innym) od poprzedniego. Ale cóż, jego pierwsze siedem filmów nie zyskało aż takiego rozgłosu jak romantyczna opowieść o Kierowcy, toteż niektórzy niechętnie po nie sięgają i/lub ich znaczenie marginalizują (tak się jednak składa, że większość tychże tytułów to pozycje wybitne). Nieco modyfikując słowa Grzegorza Fortuny, kiedy Von Trier odcina komuś łechtaczkę, to wszyscy (sic!) jarają się tym jak dzieci i interpretują to w kontekście całej jego twórczości, a przy NWR - choć ten łechtaczki nikomu nie odcina - rozkładają ręce.


Co zaskakujące, nawet prościutki Drive - który śmiało można określić mianem „NWR w wersji pop” - wprawił niektórych w pewną konsternację. Popularne szablony zostały w nim potraktowane nieszablonowo (symbolika, narracja), efektem czego pan X myślał, że to pastisz (i pytał czemu tak mało zabawny), a pan Y zastanawiał się, czy kino gatunku zasługiwać może na rangę sztuki (zupełnie jak w wypadku komiksu, prawda?). I tu wracamy do skostniałego podziału na to, co niskie i wysokie. Ogromny problem z jednoznacznym zaszufladkowaniem Valhalla Rising zaowocował absurdalnymi opiniami w stylu „Zbyt artystyczne na gatunek, zbyt gatunkowe na sztukę”. Przy Tylko Bóg wybacza nie zauważyłem tak brzmiących wyroków, lecz źródło niezrozumienia jest takie samo. Tak jak opowieść o Jednookim, tak i najnowsze dzieło NWR jest utworem wcale enigmatycznym i odrealnionym, a zarazem - paradoksalnie - stosunkowo prostym. Niekoniecznie skomplikowane historie autor uczynił układankami poprzez usunięcie z nich wybranych fragmentów o charakterze informacyjnym oraz naszpikowaniu ich metaforami. Cała zabawa tkwi w skorzystaniu ze swojej wyobraźni, nie tyle celem zrozumienia historii, co ich poczucia. Jak to na kino sensualne przystało.

Zarówno jednak zmysłowość, jak i symboliczna umowność Tylko Bóg wybacza bywają trywializowane lub w dużym stopniu ignorowane. Owszem, nikt nie jest w stanie przeoczyć symbolicznego charakteru głośnej już sceny z brzuchem, ale chyba tylko ze względu na jej dosadność. No bo co z fragmentami np. ukazującymi głównego bohatera w labiryncie korytarzy i pomieszczeń? Banał i pustka - pojawiają się głosy - ot, idzie sobie koleś przed siebie. Myślę, że głównym powodem takiego odbioru tego i części innych dokonań autora Bleedera jest właśnie ich gatunkowość, jakby odwracająca uwagę niektórych od samej treści. Gatunkowość specyficzna, bo z reguły tyle samo w niej popu, co anty-popu; bo gatunki służą kolejnym opowieściom jako ich kręgosłupy, podczas gdy pozostałe składniki opowieści albo z filmem gatunku nie mają nic wspólnego, albo wywracają go do góry nogami (sam kręgosłup również bywa łamany). NWR podąża tą ścieżką już od swojego debiutu. „Kiedy wszyscy oczekują, że pójdziesz w prawo, pójdź prosto, do tyłu lub w lewo” - mówił w jednym z wywiadów - „Największą przyjemność w seksie daje tajemnica. I tak samo jest ze sztuką.”

Pierwotnie Tylko Bóg wybacza miał być filmem bardziej tradycyjnym. A dokładniej - jak to było zapowiadane - pełnym akcji uwspółcześnionym westernem. Ale i w swoim ostatecznym, "niszowym" kształcie ma on co nieco wspólnego z tak lubianym przez wszystkich Drive. Zresztą nie tylko z nim. Ze względu na tematykę przemiany bohatera w typ nadczłowieka NWR zwykł nazywać Bronsona, Valhalla Rising i Drive luźną trylogią. Teraz wypadałoby albo mówić o tetralogii, albo nazwać Tylko Bóg wybacza jednym wielkim post scriptum do wspomnianej trójcy. Początkowo grany przez Goslinga Julian zdaje się być taką samą postacią, jak bohaterowie wcześniejszych filmów. Wskazuje na to jego prorocza wizja (niemalże na miarę Jednookiego), pojawiający się w pewnym momencie popis siły czy motyw zaciskających się pięści (w poprzednich trzech filmach obecny ledwie na marginesie, tu już mocno wyeksponowany). Zestawianie Juliana z posągiem tajskiego boksera nie jest jednak stawianiem znaku równości między nimi, lecz - niczym u Wojciecha Wiszniewskiego - zderzeniem swego rodzaju mitu z rzeczywistością (wspomniany popis siły najpewniej miejsce miał jedynie w wyobraźni Juliana). Prawdziwym nadczłowiekiem okazuje się bowiem przeciwnik bohatera. Reżyser ciekawie więc eksperymentuje z typowymi dla siebie motywami (dodajmy do nich negatywny wpływ rodziny czy kłopotliwe relacje z kobietami), acz, oczywiście, nie tylko z nimi.


W trylogii Pusher NWR wywracał na lewo dramat gangsterski, w Fear X dekonstruował kryminał, w Bronsonie - film biograficzny. Tym razem przyszła pora na kino zemsty: główny bohater nie chce dokonać (i nie dokonuje) wendetty, długo oczekiwany pojedynek z Changiem przegrywa z kretesem, następnie nie dochodzi do żadnego standardowego rewanżu, a do swoistej równi pochyłej (w ostatnim akcie głównym bohaterem staje się zresztą Chang, co stanowi śmiałe kontynuowanie poszukiwań autora). Wywrotowe potraktowanie reguł konwencji samo w sobie żadnym pozytywem być oczywiście nie musi, natomiast zastanawiające jest to, dlaczego niemalże nikt się tym nie zainteresował. Choćby po to, żeby (spróbować) to skrytykować. Zamiast tego oberwało się „banalnym” dialogom czy „szablonowym” postaciom. Ale banalnym i szablonowym w kontekście czego? Kina zemsty? Twórczości Michelangelo Antonioniego?

Samo sugerowanie, że Tylko Bóg wybacza stanowi dowód na kabotyństwo czy inne hochsztaplerstwo autora zakrawa na primaaprilisowy żart (no chyba, że - wzorem pewnego recenzenta - przyjmiemy, iż Drive był jego debiutem). Przede wszystkim zaś uwypukla fakt, że film gatunku w dalszym ciągu traktowany jest po macoszemu. Zawieszenie w czasie, znaczne wyolbrzymienie głównych postaci, nieustanne błądzenie bardzo specyficznego bohatera, symboliczny charakter kolorystyki, muzyka pełniąca funkcję narracyjną (na każdym kroku wylewająca się z ekranu, czasem zastępująca dźwięki i dialogi!) - tego się raczej nie dostrzega, a więc i zrozumieć nie próbuje. Dostrzega się za to brutalność scen przemocy, szczątkowość scenariusza, piękno (i „pustkę”) obrazu oraz humor (czy też „nieświadome popadanie w śmieszność”). Niemal nikogo nie interesuje to, dlaczego dane elementy opowieści wyglądają tak, a nie inaczej. „Oto, w czym rzecz - pisał w Czasie utrwalonym Andriej Tarkowski - (...) żeby przyswoić sobie kulturę, należy dokonać wysiłku równego temu, jaki wykonał artysta, kiedy tworzył swoje dzieło”.

Oczywiście, jeśli hasło to potraktujemy zbyt dosłownie, to usprawiedliwić nim będzie można aż za dużo, np. skrajną hermetyczność danych utworów (w tym dwóch samego Tarkowskiego - Zwierciadła i Ofiarowania). Ale to tak na marginesie. Tylko Bóg wybacza może się nie podobać, no i w porządku, niech się nie podoba, ale! surowość jego ocen w tekstach silących się na mityczny obiektywizm to ni mniej, ni więcej, jak wynik lenistwa i uprzedzeń recenzujących. Niewątpliwie żaden z nich by się ze mną nie zgodził, ale jak dla mnie to taka sama bajka, co naśmiewanie się z filmu, który za bohatera ma wojownika nie dość, że niemego, to jeszcze jednookiego. Na szczęście dla nich kolejne dokonanie NWR - najpewniej będzie to zapowiadane już od trzech lat I Walk With the Dead - powinno być dużo bardziej klasyczne - biorąc pod uwagę statystyki. Bo z drugiej strony nawet Fear X planowany był jako rzecz klasyczna. A czym się okazał? Pierwszym koszmarem przyszłych fanów Drive.



Tylko Bóg wybacza (Only God Forgives)
scenariusz i reżyseria: Nicolas Winding Refn
zdjęcia: Larry Smith
muzyka: Cliff Martinez
obsada: Ryan Gosling, Vithaya Pansringarm, Kristin Scott Thomas, Yayaying Rhatha Phongam, Tom Burke, Byron Gibson, Charlie Ruedpokanon, Sahajak Boonthanakit, Oak Keerati, Teerawat Mulvilai i inni
kraj: Tajlandia, USA, Szwecja, Francja
rok: 2013 
czas trwania: 90 min
premiera: 14 czerwiec 2013 r. (Polska), 22 maja 2013 r. (świat) 
Gutek Film