W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies w celu świadczenia Państwu usług na najwyższym poziomie, w tym w sposób dostosowany do indywidualnych potrzeb. Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Możecie Państwo dokonać w każdym czasie zmiany ustawień dotyczących cookies. Więcej szczegółów w naszej "Polityce Cookies".
„To bardzo smutne i niebezpieczne, że w czasach kryzysu ekonomicznego pierwszą ofiarą cięć pada kultura” – z Chrisem Eckmanem rozmawia Wojciech Żurek.
Wojciech Żurek: Wkrótce premiera trzeciego albumu Dirtmusic, który ponownie postanowiliście nagrać w Afryce z udziałem tamtejszych muzyków. Możesz opowiedzieć o kulisach powstania płyty „Troubles”?
Chris Eckman: Pomysł powrotu do Bamako w Mali, aby kontynuować BKO (wcześniejsza płyta Dirtmusic, nagrana w Mali - red.) przewijał się od prawie dwóch lat. Właściwie byliśmy już na to gotowi w marcu 2012, ale wybuchło wtedy powstanie na północy kraju wywołane przez Tuaregów prowadzonych przez MNLA (Narodowy Ruch Wyzwolenia Azawadu – red.), konsekwencją czego był przewrót wojskowy. To wszystko zmusiło nas do kroku wstecz i przemyślenia na nowo, czy powrót do Bamako ma w ogóle jakiś sens.
Hugo Race i ja poczuliśmy, że sytuacja uspokoiła się na tyle, że możemy jechać, jednak Chris Brokaw nie był tego tak pewien i nie zdecydował się na wyjazd.
Chcieliśmy spróbować nagrać album zupełnie inny od poprzedniego i to bez wątpienia było głównym powodem, dla którego zdecydowaliśmy się na powrót. Jeszcze głębsza współpraca z tamtejszymi muzykami mogła sprawić, że nie ograniczymy się do jednego, określonego stylu. Czuliśmy, jakby BKO było tylko początkiem naszych możliwości.
Zjawiliśmy się tam więc bez gotowych piosenek, bez określonej wizji nowego albumu. Wiedzieliśmy tylko, że chcemy grać i grać, aż coś z tego wyniknie. Ostatecznie sprawdziło się to doskonale. Spotkało nas tak wiele zaskoczeń, magicznych momentów i w końcu poczuliśmy, że ten album nie daje się zaszufladkować w żaden konkretny gatunek, jako całość jest sumą swoich składowych. Postrzegam go jako płynną, piękną kombinacją różnych rzeczy.
Oczywiście sytuacja w Bamako była bardzo napięta i pomimo że spędziliśmy przyjemnie czas w studio, każdy mówił o kryzysie na północy, co miało znaczący wpływ na codzienne życie w stolicy. Teksty towarzyszących nam muzyków były głęboko przepełnione tym niepokojem. Odzwierciedlają wszechobecny nastrój napięcia. Nagrania zakończyliśmy coverem piosenki Keith’a Hudsona, Jamajskiego pioniera muzyki dub lat 70… Piosenka nosi tytuł „Troubles” i wydaje się być idealnym tytułem na album.
Pod szyldem wytwórni Glitterbeat zajmujesz się też promocją muzyki z Afryki.
Jak narodził się ten pomysł?
Po nagraniu pięciu czy sześciu płyt w Bamako, poznaniu tamtejszych ludzi i po wielu pytaniach ze strony artystów i lokalnych wytwórni o możliwość dystrybucji ich muzyki w Europie, postanowiliśmy wziąć sprawy w swoje ręce i wystartowaliśmy z Glitterbeat – sub-labelem Glitterhouse, które wcześniej świetnie wypromowało nagrania grup Tamikrest, Ben Zabo oraz płytę BKO Dirtmusic. Zgodzili się jednak z nami, że jeśli zbierzemy razem te projekty i artystów w specjalnie im poświęconej wytwórni, osiągniemy lepsze efekty i stworzymy muzykom większe możliwości. Przedsięwzięcie wymagało od nas wiele ciężkiej pracy, droga do sukcesu była bardzo kręta, ale ostatecznie wszystko zaczęło nabierać sensu i listę kolejnych produkcji mamy zapełnioną do 2014 roku.
Chcieliśmy pokazać, że muzyka afrykańska jest nierozerwalną i coraz bardziej znaczącą częścią światowej sceny. To nie jest muzyka ”skądś tam”, ona jest tu i teraz. Jesteśmy naprawdę zafascynowani tymi momentami, gdzie zderza się ona z rockiem, elektroniką czy dubem. Nie jesteśmy muzycznymi purystami, podobnie jak i artyści, z którymi pracujemy. Postrzegają siebie jako nowoczesnych światowych muzyków. Ich specyficzny kulturowy i polityczny punkt widzenia jest w centrum wszystkiego co robią, lecz równocześnie nie chcą, aby odbiór tego co współtworzą był ograniczany uprzedzeniami. Chcą się wybić i robią to. Taka jest idea brzmień spod szyldu Glitterbeat.
Od prawie 30 lat grasz w grupie The Walkabouts, która dla wielu jest już legendą amerykańskiego folk-rocka. Czy można zaryzykować stwierdzenie, że to Twoje najukochańsze „muzyczne dziecko”?
Oczywiście jest to projekt, któremu poświęciłem największą część mojego życia. 30 lat to dużo, by skupić się na jednej muzyce i wciąż tej samej grupie ludzi. Mieliśmy swoje wzloty i upadki, lecz sądzę, że za sprawą „Travels In The Dustland” (ostatni album zespołu – red.) udowodniliśmy, że jak tylko się spotykamy, to „coś” na nowo zaczyna działać. Specyficzne brzmienie, coś czym naprawdę jest „Walkabouts”. Jestem z tego dumny. Mam też satysfakcję, że przez te wszystkie lata nasze muzyczne motywacje nie zmieniły się tak bardzo. To co robimy, robimy uczciwie i od serca. Piosenki i sztuka od zawsze były centrum wszystkich naszych działań.
Jesteś również producentem. Kilka lat temu wyprodukowałeś polskie albumy Johna Portera & Anity Lipnickiej. Jak wspominasz tamtą współpracę?
Wspominam to z sentymentem, szczególnie pracę nad drugim albumem. Nagrywaliśmy w Warszawie, była ciemna, mroźna zima i myślę, że słychać to w muzyce. Ucieszyło mnie, kiedy zostałem zaproszony do współpracy przy drugim albumie. Jeśli mam być szczery, produkcja „Inside Story” była trudnym procesem – musieliśmy ciężko pracować, aby znaleźć wspólny sposób działania. Przy kolejnej płycie było prościej, znaliśmy się już na tyle, by wiedzieć czego możemy się po sobie spodziewać. Wszystko poszło o wiele szybciej. To było miłe.
Naprawdę podziwiam Anitę. Dojrzała do tego, by być fantastyczną songwriterką i liderką zespołu. Pomagałem jej przy demo do „Hard Land Of Wonder” i byłem kompletnie zdumiony, jak opanowała grę na pianinie na tyle, by skomponować piosenki na ten album. Ma niesamowity drive i niespotykany dar pisania prawdziwych i przepełnionych emocjami piosenek. Nie wspominając już o wyjątkowym głosie i osobowości. Jest prawdziwym skarbem. Macie szczęście mieć taką artystkę w Polsce.
Od pewnego czasu mieszkasz na stałe w Słowenii. Jak z tej perspektywy oceniasz bardzo popularną w europie amerykańską scenę folkową?
Nie jestem pewien czy fakt, że żyję w Słowenii ma wpływ na moją opinię o amerykańskim folku. Wychowałem się na tej muzyce, ludzie jak Bob Dylan, Woody Guthrie czy Leadbelly są w dużej mierze częścią mojego muzycznego i kulturowego DNA. Dlatego trudno mi oceniać ten rodzaj muzyki z dalszej perspektywy. To jest po prostu we mnie, czy mi się to podoba czy nie.
Jednak żyjąc za granicą człowiek rzeczywiście wyraźniej uświadamia sobie, jak daleko sięga amerykańska muzyka. W wielu przypadkach może to być mylące. Kultura rozprzestrzenia się razem z władzą, a tą akurat Ameryka, w wymiarze geopolitycznym, od blisko 50 lat, ma wręcz nieporównywalnie dużą, nawet jeśli to niesprawiedliwe. Kiedy myślę o muzyce Ameryki, zwłaszcza ta afro-amerykańska ma w sobie coś unikalnego i znaczącego, ale nikt nie może powiedzieć, że osiągnęła światowy sukces ponieważ jest lepsza od innych. Powody są dużo bardziej złożone.
Oprócz wspomnianych Walkabouts i Dirtmusic tworzysz również solowo. Masz w planie nagranie kolejnego autorskiego albumu?
Nagrałem już większość materiału początkiem kwietnia i właśnie w tym tygodniu zabieram się za ostatnie szlify. Jest to w jakimś sensie finałowy rozdział „Travels In The Dustland”. Większość utworów powstała w tym samym czasie. Są to długie, bogate w narracje piosenki, nagrane bardzo prosto, w oparciu o mój głos, gitarę, delikatny bas i pojawiającą się gdzieniegdzie perkusję.
Nie są to odrzuty z „Dustlands”, lecz raczej utwory należące do innej grupy, innego projektu. Wiedziałem, że muszą w większym stopniu oprzeć się na warstwie lirycznej. Jedna z piosenek trwa blisko 11 minut i przez większą część jestem tylko ja, opowiadający historię z perspektywy narratora. To trudne piosenki, o trudnych sprawach, w trudnych czasach. Tchnie surowością w odcieniach sepii, skłania się w stronę „Nebraski” Springsteena. Album nosi tytuł “Harney County” i ukaże się w listopadzie nakładem Glitterhouse.
Wiem, że wiele osób czeka na Twoją wizytę w Polsce. Czy jest szansa, że wkrótce usłyszymy Cię u nas na żywo?
Z całą pewnością mogę powiedzieć, że nie pominę Polski! Przyjadę na pewno, jak tylko ukaże się album. To dobry moment. Naprawdę nie mogę się doczekać.
Bardzo Ci dziękuję za wywiad. Ostatnie słowo należy do Ciebie.
Myślę, że to bardzo smutne i niebezpieczne, że w czasach kryzysu ekonomicznego pierwszą ofiarą cięć pada kultura. Zwłaszcza teraz, jak nigdy, potrzebujemy artystów i wyjątkowych głosów. Nie możemy porzucić kulturowego dialogu w imię cyferek, które zawładnęły umysłami ekonomistów i skorumpowanych polityków.
Pomoc i współpraca: Anna Leszczyńska-Mrózek, Weronika Piątek