Poprzez, tradycyjnie już, całkowite uzależnienie historii od charakterów i poczynań bohaterów, którym − jak to na postaci prawdziwie realistyczne przystało − daleko do szablonowości, francuski mistrz modernizmu zgrabnie balansuje między różnymi gatunkami: dramatem obyczajowo-społecznym, melodramatem a kinem akcji (sic!). Ostatecznie jednak, za sprawą odrzucenia jednych z najpowszechniejszych dla tychże gatunków cech (kolejno: reporterskiej tezy, sentymentalności i ewentualnego patosu, dominacji scen akcji i/lub intrygi), równie zgrabnie wymyka się etykietkom.
Zagrany przez Matthiasa Schoenaertsa tajemniczy mężczyzna wzbudza ambiwalentne odczucia. To postać trudna do zaszufladkowania, a jego kolejne poczynania − na zmianę ciepłe i szorstkie relacje z synem, nieustanna bezmyślność i egoizm sąsiadujące ze specyficzną troskliwością − to odrzucają nas, to intrygują. Często charakteryzujący go emocjonalny chłód wpływa oczywiście na sam odbiór filmu, skoro narracja opowieści za każdym razem, niczym kameleon, przejmuje charakter dominującej w danej scenie postaci. Dystans odbiorcy zmniejsza się więc z każdym, jakże świetnym z punktu widzenia dramaturgii, pojawieniem się Stephanie, w którą popisowo wcieliła się Marion Cottilard. Na każdym kroku wrażliwa i czuła bohaterka jest postacią jednoznacznie pozytywną (co nie znaczy, iż brak jej jakichkolwiek wad), równoważącą wady Alaina.
Dzięki niej na zmianę z fragmentami surowymi, czasem brutalnymi, pojawiają się fragmenty liryczne, gdzie narracja jest subtelnie i − jakkolwiek dziwacznie by to nie brzmiało − dosadnie zarazem subiektywizowana. Co z kolei daje ogromne pole do popisu operatorowi Stephane'owi Fontaine'owi, czyniącemu stronę wizualną iście poetycką. Kolejne sceny kontrastują więc ze sobą, szczególnie zaś, jeśli wziąć pod uwagę aspekt fizyczności bohaterów − zdrowego i mocnego, ale stale niszczonego ciała Alaina oraz kruchego, pozbawionego nóg ciała Stephanie, która jednak dąży do odzyskania dawnej witalności.
Łącznikiem, oprócz samej tematyki, okazuje się przede wszystkim swego rodzaju przebojowość, czyniąca Rdzę i kość, podobnie jak wspomnianego wcześniej Proroka, utworem wcale atrakcyjnym. Tak jak tam, tak i tu pojawiają się sceny bardzo efektowne (jak choćby ukazane w zwolnionym tempie pojedynki) i podparte prawdziwie mocną dramaturgią, jednakże popularna konwencja odgrywa już mniejszą rolę. Co początkowo zaskakujące, jest tu za to niemało modnej muzyki. Ta jednak pojawia się wyłącznie za sprawą miejsc, w których bohaterowie przebywają i do których niejako przynależą.
W świetnym, trochę chyba niedocenionym W rytmie serca (2005) Audiard, na przykładzie agresywnego przestępcy niespodziewanie zakochującego się w muzyce klasycznej, skutecznie przekonywał, że sztuka uszlachetnia. Tutaj stawia zaś na jeszcze bardziej ograne przesłanie: miłość dodaje siły. Banalne? Nie u Audiarda. Wszak od czasów Johna Cassavetesa nie było chyba artysty, który w świecie okołopopularnego kina fabularnego byłby tak świetnym, w swoich obserwacjach tak celnym i przekonującym, dokumentalistą.
Rust and Bone (De rouille et d'os)
reżyseria: Jacques Audiard
scenariusz: Jacques Audiard, Thomas Bidegain
zdjęcia: Stephane Fontaine
muzyka: Alexandre Desplat
obsada: Marion Cotillard, Matthias Schoenaerts, Bouli Lanners, Celine Sallette, Corinne Masiero, Mourad Frarema, Armand Verdure, Jean-Michel Correia, Yannick Choirat i inni
kraje: Francja, Belgia
rok: 2012
czas trwania: 120 min
premiera w Polsce: 8 luty 2013 r.
Sony Classics
Marcin Zembrzuski - autor tekstów o tematyce filmowej i komiksowej, publikujący czasem tu, a czasem tam, o czym chętnie informuje za pośrednictwem swojego bloga (www.kinomisja.blogspot.com). Entuzjasta mainstreamu w wersji art (nie na odwrót), hybryd gatunkowych, pulpy, dokumentalizmu, surrealizmu, kina klasy B. Jak był młodszy, to chciał być Batmanem, ale teraz woli zostać Bruce'm Wayne'm. Pisze książkę poświęconą spaghetti westernom.