Napisana lekkim piórem, ale z pazurem, o dużej wartości poznawczej, przemyślana i spójna, ale przede wszystkim – stwarzająca i poszerzająca pole do dyskusji o „sprawie komiksowej”. Stawiane w niej tezy wręcz zapraszają do rzeczowej polemiki, której w branży jest ostatnio jak na lekarstwo. Szkoda tylko, że Wyjście z getta będzie miało wartość głównie dla „komiksowa”, z którym tak usilnie na łamach swojego dzieła zmaga się sam autor.

Nie mam najmniejszych wątpliwości, że dla ludzi spoza naszej niszy Wyjście z getta nie będzie aż tak interesujące, jak dla tkwiących w środowiskowym bagienku. Bo zupełnie inną wartość – niż dla czytelnika niezorientowanego w komiksowie – mają dla fanboja rzadkie, wygrzebane gdzieś z dna szuflady prace autora Wilq, ostre (i całkowicie słuszne według mnie) wypowiedzi Moniki Powalisz czy spór pomiędzy Frąckiewiczem a Szyłakiem (i niejako korespondencyjnie Woynarowskim), w którym na dobrą sprawę wszyscy się zgadzają, tylko nie potrafią znaleźć wspólnego języka. Oczywiście, nie jest tak, że chętni dowiedzieć się czegoś o sytuacji komiksu w Polsce zostaną z pustymi rękoma – dla nich przydatne będą wywiady z Łukaszem Rondudą, który mówi o problematyce obecności komiksu w galeriach, z Adamem Ruskiem rozjaśniającym mroki komiksowej przeszłości, czy choćby z Ryszardem Dąbrowskim. Prawda jest jednak taka, że Frąckiewicz, wbrew temu, co stoi w podtytule, wcale nie ma ambicji stworzenia pełnego obrazu „kultury komiksowej” (choć na dobrą sprawę nigdzie nie definiuje tego terminu i czytelnik jest zmuszony rozumieć go w sposób intuicyjny), tylko głęboko wikła się w środowiskowy dyskurs. Przez to książka wydaje się rozpięta pomiędzy dwoma biegunami – między hermetycznym językiem niszy a ambitną próbą przybliżenia postronnym tego dziwnego i egzotycznego zakątka naszej kultury. Czyżby inaczej się nie dało?

Rację ma Tomasz Pstrągowski, który w swojej recenzji pisze, że czytelnik „spoza” po lekturze Wyjścia może dojść do zupełnie kuriozalnych i niepokrywających się z rzeczywistością wniosków.
Poświęcając wiele miejsca relacjom komiksu ze światem sztuki, niszowym (z perspektywy zarówno komiksowa, art-worldu jak i krytyki literackiej) działaniom Sieńczyka czy Dąbrowskiego albo marginalnemu (artystycznie i komercyjnie) zjawisku komiksu historycznego, Frąckiewicz tworzy zafałszowany obraz „kultury komiksowej”. Trudno bez wydawców, którzy w największej mierze kształtują obraz rynku, bez Thorgala i Rosińskiego, bez Jeża Jerzego i „chamskich andergrandów” próbować dać pełen ogląd tematu. Rozumiem, że Frąckiewicz nie chciał po raz setny przepytywać Kołodziejczaka czy Holcmana, tylko stworzyć inną perspektywę, ale to wcale nie zmienia sytuacji. Inna sprawa, że, jak sądzę, celem publicystyki związanego z „Tygodnikiem Powszechnym” i „Polityką” autora było przede wszystkim (tytułowe) wyjście z getta.

Forsując swoje tezy (skądinąd bardzo ciekawe) i zderzając je z opiniami swoich rozmówców, Frąckiewicz chce przepracować pewne problemy. Rozświetlić je z różnych perspektyw. Dać ich jak najbardziej krytyczny ogląd i wreszcie – stworzyć punkt wyjścia dla dalszej debaty, jednocześnie proponując pewne rozwiązania. Jak mantra powracają więc kwestie braku rynku i pieniędzy, kolekcjonerstwa, traktowania komiksiarzy jako twórców drugiej kategorii. Słowem – wszystko to, o czym gada się w konwentowych kulurach, na forach, blogach czy pewnym popularnym portalu społecznościowym. Panaceum na wszystkie zdiagnozowane choroby ma być Frąckiewiczowska ideé fixe – wprowadzenie historyjek obrazkowych na salony, do galeryjnego obiegu. To jedynie słuszny pomysł, którym momentami Frąckiewicz, zapominający zupełnie o innych opcjach, wydaje się opętany. O ile jeszcze jestem w stanie pojąć odpuszczenie sobie (choć ten temat przewija się w niektórych wywiadach) komiksu jako medium masowego, o tyle zupełnie nie rozumiem, dlaczego Frąckiewicz tak po macoszemu potraktował wielkie możliwości drzemiące w komiksie sieciowym/cyfrowym. Nie mówiąc już o poszukiwaniu rynków zbytu na terenach do tej pory czysto literackich i zbliżeniu się do swojej starszej siostry, które w ostatnich latach wychodzi komiksowi tylko na dobre.

Jednego autorowi odmówić nie można – pewnej wizji, projektu krytycznego, utrzymanego w duchu Szyłakowej maksymy – „jedno spojrzenie na komiks – moje własne”. Chwali się, że Frąckiewicz nie zasłania się uczoną metodologią i nie popada w nijakość, a to (niestety) powszechna w komiksowie postawa. Irytuje za to niezachwiana pewność, że słuszną, a zarazem jedyną drogą wyjścia komiksu z niszy jest zdobycie uznania w świecie sztuki. Ten wątek przewija się przez całą książkę, pytanie o relacje komiksu z nowoczesną sztuką pojawia się niemal w każdej z rozmów, a całość nieprzypadkowo wieńczy rozmowa z Jakubem Woynarowskim, który maluje perspektywy przełamywania barier między tymi dwoma obiegami.

Oczywiście, nikt przy zdrowych zmysłach nie zaprzeczy, że komiks sam w sobie i szeroko pojęta narracja wizualna jest obecna w nowoczesnej sztuce. Koza i Sieńczyk, Woynarowski i Sasnal, story-artowcy i maszinowcy, Black and White i Orbis Pictus – to tylko kilka przykładów z brzegu. Ale to Frąckiewiczowi nie wystarcza, podobnie, jak samo komentowanie komiksowej rzeczywistości. Poznański krytyk jest pewien, że droga komiksu na Parnas wiedzie przez galeryjne ściany. Z żarliwością jezuity próbuje – z niewielkim sukcesem – przekonać do swego pomysłu przepytywanych twórców. Dąbrowski przyznaje się do całkowitej ignorancji w temacie. Śledziu wypowiada się w podobnym tonie mówiąc: „nie mam ochoty go [świata sztuki] poznawać. Nie interesuje mnie”. Potem, naciskany przez Frąckiewicza, przyznaje jednak, że mógłby ewentualnie zaangażować się w projekt galeryjny, jeśli wydałby się odpowiednio interesujący. Najmocniejsze słowa padają z usta Krzysztofa Ostrowskiego. „(…) trochę mi to wygląda na łatanie jakiegoś kompleksu. Na zasadzie: w Polsce nikt nie chce czytać komiksów, to może chociaż przymusić do tego krytyków sztuki. Oni są w stanie dużo wytrzymać”. I twórca klnącego Chopina trafia w samo sedno.

Krzysztof Masiewicz zwraca uwagę (a wtóruje mu na przykład Marek Turek), że komiks sam w sobie nie jest dziełem sztuki. Jest tekstem. Książką, mówiąc brzydko. Jego naturalnym obszarem występowania są kioski, księgarnie (a także sieć, należałoby dodać). Mógłby oczywiście funkcjonować w galerii, na takiej samej zasadzie, jak street art czy plakat, ale w takim kontekście, strojąc się w piórka sztuki korzystającej z narracji wizualnej, mógłby stracić swój ontologiczny status komiksu. I nie ma w tym nic złego – taka zamiana mogłaby mu wyjść na zdrowie. Uświadomienie sobie konwencjonalności środków używanych w komiksie, otwarcie się na konceptualizm, na krytyków, którzy do tej pory zajmowali się sztukami wizualnymi, wreszcie odświeżenie języka poprzez czerpanie z doświadczeń twórców z zupełnie innych rejestrów estetycznych – to tylko kilka pomysłów, które przychodzą mi do głowy w pierwszej kolejności. Ale pytanie o to, czy aby wejście w obieg galeryjny nie będzie zamianą jednego getta (komiksowego) na drugie, nieco bardziej elitarne i cieszące się większym społecznym uznaniem, wciąż pozostaje otwarte. I Frąckiewicz nie potrafi dać na nie odpowiedzi.



Wyjście z getta. Rozmowy o kulturze komiksowej w Polsce
Premiera: 28 maja 2012 r.
Wydawnictwo 40 000 Malarzy
s. 432