Oczywiście, nie jest to żadna nowość. Wszak największe filmowe, książkowe czy growe przeboje zapuszczają w popkulturze korzenie i dają początek swoim dynastiom. Wielotomowe sagi fanasy, brytyjskie i amerykańskie seriale starsze od naszych rodziców i creme de la creme – Gwiezdne Wojny. Ale niewiele marek tego typu może równać się z Marvelem, który wygrywa pod względem ilości, skomplikowania swojego expanded universe, a i niewielu konkurentów może równać się z Domem Pomysłów pod względem stażu. Przecież oni to robią od czasów Stana Lee (a DC pewnie i dłużej)! Co więcej – nie jest tak, że owa metanarracja składa się z mniejszych, samodzielnych części. Gdyby się dokładniej przyjrzeć poszczególnym zeszytom czy albumom, da się zauważyć, że do ich w miarę satysfakcjonującej lektury trzeba zapoznać się z dziesiątkami innych pozycji, żeby wiedzieć kto z kim i gdzie i jak.



Jedne historie łączą się z następnymi, a te z kolei są zapowiedziami kolejnych. Fabuły rozpięte są pomiędzy cliffhangerami, które wydawcy obudowują wielkimi kampaniami promocyjnymi, mającymi przekonać czytelników, że kolejny event czy crossover to naprawdę wielka rzecz. I choć fani wielokrotnie się przekonali, że to tylko marketingowa mowa trawa, to i tak sięgają po kolejne zeszyty i albumy. Kiedy wrzawa wokół danego tytułu nieco ucichnie, pojawią się znaki, że znowu coś się zbliża. Coś majaczy na horyzoncie i po pewnym czasie cały cykl się powtarza. I tak się to kręci. Ad infinitum. Ród M jest doskonalą realizacją takiego modelu.


Komiks Briana M. Bendisa (scenariusz) i Oliviera Coipela (rysunki) opowiada ciąg dalszy losów Scarlet Witch, których początek poznaliśmy w Avengers: Disassembled. Na scenie wydarzeń obok Mścicieli pojawiają się również X-Men (tym samym dochodzi do crossoveru pomiędzy dwoma, najbardziej przebojowymi markami Marvela w tamtym czasie – Astonishing X-Men i New Avengers). Bohaterowie wspólnie muszą postanowić, co zrobić z oszalałą mutantką, zdolną z mgnieniu oka zniszczyć naszą rzeczywistość. Szkoda, że brakło w tym gronie Batmana, który z pewnością byłby przygotowany na taką ewentualność.



Machinacje Wandy Maximoff były brzemienne w skutkach dla świata mutantów i Ziemi 616. Jakkolwiek historia przedstawiona na kartach komiksu jest w pewien sposób zamknięta, to jej ciąg dalszy przedstawiony został w Decimation, które dość płynnie przechodzi w Endagered Species. Potem jest Messiah CompleX, kontynuowane przez kolejne części mesjańskiej trylogii, Divided We Stand, Manifest Destiny, Nation X, aż dochodzimy do ReGenesis i Schism. Gdzieś po drodze tworzą się wątki poboczne, prowadzące na przykład do Silent War, które potem zostają rozwinięte w kosmicznym zakątku Domu Pomysłów, pączkują serie odpryskowe o różnej żywotności, począwszy od Cable`a, przez X-Force, Generation Hope, a skończywszy na Uncanny X-Force. W ten sposób, śledząc tylko losy mutantów Marvela, bo przecież podobne drzewko można przygotować dla Avengersów, dochodzimy do bieżącego eventu Domu Pomysłów, czyli Avengers vs. X-Men, którego twórcy i redaktorzy obiecują wreszcie rozwikłać wątki ciągnące się latami. Nie wierzyłbym w żadne obietnice finału, bo wielka superbohaterska narracja nie może się skończyć. Naturalnym stanem każdego miłośnika super-hero jest wyczekiwanie. Ciągła obietnica tego, co nadejdzie, która nigdy nie może zostać spełniona, a jeśli pojawia się jakaś satysfakcja – to jest ona chwilowa. I rozbudza kolejne pragnienia.



Dla mnie Ród M to jeden z najsłabszych komiksów napisanych przez Bendisa – szczególnie jeśli lektura jest ograniczona tylko do głównej mini-serii, w której maksymalnie skompresowane wątki rozwijane są w szeregu tie-inów, na łamach poszczególnych serii herosów występujących na scenie. Przez to fabuła wydaje się jeszcze bardziej skrótowa. Historia zaczyna się znakomicie od niepokojącej wyprawy do Genoshy. Bendisowi, który słynie z tego, że lepiej zaczyna niż kończy, udało się utrzymać moje zainteresowanie do drugiego numeru, w którm doskonale uchwycono zagubienie Wolverine, budzącego się w dziwnym miejscu (żeby zbyt wiele nie spoilerować). Kiedy wszystko w numerze trzecim zostaje wyjaśnione – atmosfera dramatycznie siada. Robi się konwencjonalnie. Scenarzysta nie zadał sobie trudu, aby rozwinąć wątek trudnych relacji pomiędzy Magneto i jego dziećmi, który miał spory potencjał dramatyczny. Bendis wolał skupić się na nawalance i mnożeniu durnych deus ex machina, aż do rozczarowującego finału. Szkoda.



Z oprawą wizualną mam pewien problem. Olivier Coipel bardzo spodobał mi się w Thorze J. Micheala Straczynskiego. Swoją charakterną i nieco zawiadiacką kreską wyróżniał się pośród dziesiątków „artystów”, rysujących na jedno kopyto, bez krztyny jakiejkolwiek oryginalności. Coipel ze swoim specyficznym stylem rysowania postaci w bardzo przysadzisty, wręcz kwadratowy sposób pozytywne się wyróżniał. Warsztatowa sprawność połączona z wyczuciem konwencji i europejskim temperamentem (Coipel z pochodzenia jest Francuzem) dawała ciekawe efekty, ale… Właśnie w przypadku Rodu M pojawia się ale, bo niektóre fragmenty wydają mi się bardzo niedopracowane, zrobione wręcz niedbale. Nie mogę z czystym sumieniem zachwycać się grafiką Rodu M, ale kilka scen zrobiło na mnie piorunujące wrażenie – choćby ta ze spacerującym w powietrzu Magneto nad ruinami Genoshy.


Ród M
scenariusz: Brian Michael Bendis
rysunek: Olivier Coipel, Mike Mayhew
tłumaczenie: Tomasz Sidorkiewicz
Mucha Comics
8/2012