My mamy (czy może raczej – mieliśmy) Polańskiego, a Belgowie mają Du Welza. Teoretycznie najbardziej belgijskiego reżysera i scenarzysty, paradoksalnie niekochanego właśnie z powodu swojej „belgijskości” – mroku, surrealizmu, schizofrenii, absurdu. Wychodzi na to, że gdyby Buñuel, Hitchcock, Herzog i wspomniany Polański mieli wybrać się wspólnie na wakacje, by spłodzić swoje najmocniejsze scenariusze, to pojechaliby właśnie do Belgii. Bo to przecież na ich twórczość powołuje się bohater niniejszego tekstu – prowokacyjny twórca iście wywrotowych horrorów, będących, jak słusznie mówi, mieszanką przemocy i poezji.

Doskonale zdaje on sobie sprawę, że najstraszniejsze potwory to ludzie, a nie wampiry, zombie czy wilkołaki. Dlatego podstawą grozy w jego kinie jest psychologia i nie będzie chyba przesadą stwierdzenie, że Freud byłby dumny. To, że prawdopodobnie nazwałby Belga kompletnym wariatem (jak zwykł określać powołujących się nierzadko na psychoanalizę pierwszych surrealistów), to już inna sprawa.

Tak silny w dziełach Du Welza pierwiastek ludzki nie oznacza, że brakuje w nich czysto gatunkowych elementów, gdyż reżyser bawi się nimi jak dziecko klockami Lego. Każdy pięciolatek, mając do dyspozycji zestawy piratów, rycerzy i policjantów, nie będzie się nimi bawił osobno, lecz naraz, wedle własnego widzimisię. W kinie Du Welza nigdy nie wiadomo, czego się spodziewać, możliwe jest niemal wszystko. Całkowite odrealnienie to, po wspomnianej psychologii, druga typowa cecha jego twórczości. Razem tworzy to mieszankę wybuchową i pozwala na rzecz kolejną – całkowicie swobodne traktowanie gatunkowych wzorców. Lub jeszcze inaczej – wywracanie ich do góry nogami. Jeśli nakręciłby kiedyś film o wilkołaku, to zapewne groza tkwiłaby w tym, że o północy wilkołak przemienia się w człowieka. Jeśli Du Welz nakręciłby film o wampirze, zapewne to ludzie piliby wampirzą krew. To oczywiście pewne uproszczenie, ale chyba całkiem dobrze oddające charakter tej twórczości.
 
Wprawdzie Du Welz kocha sztukę filmową pod każdą postacią, ale chce tworzyć kino grozy, bo to horrory były jego pierwszą filmową miłością. Miłością od pierwszego wejrzenia, a dokładniej od seansu „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną”, po którym postanowił zostać reżyserem. Decyzja zapadła, życiowa droga obrana. Na początku lat 90. zaczął kręcić krótkie filmy amatorskie, następnie rozpoczął naukę w Konserwatorium Sztuk Dramatycznych w Liège, a wreszcie w INSAS, tzw. brukselskim instytucie treningu filmowego. Po zakończeniu nauki rozpoczął pracę dla stacji Canal+, gdzie był współodpowiedzialny za tworzenie skeczów komediowych. Ciekawe, czy już tam pojawiały się jego ulubione tematy, charakteryzujące każdy jego dotychczasowy film – miłość, samotność i wynikające z nich szaleństwo. Nie wątpię za to, że nie obyło się tam bez odpowiednio czarnego humoru i absurdu. Nie wątpię też, że to lata pracy przy nich sprawiły, że jego pierwszy profesjonalny film, zrealizowany w 1999 roku krótkometrażowy „When One Is in Love, It’s Marvelous” (znany też jako „A Wonderful Love”) jest – mimo całego swojego mroku – tak zabawny.

Główną bohaterką tego filmu jest ok. 50-letnia panna imieniem Laura. Kobieta bardzo samotna, bardzo nieśmiała i bardzo nienormalna. Z okazji swoich urodzin urządza przyjęcie, ale jedynym planowanym gościem jest zatrudniony na tę okazję stripteaser. Młody przystojniak po ukończeniu kiczowatego show nie zgadza się, niestety, zostać na specjalnie przyrządzone przez Laurę ciasteczko. Prowadzi to do kłótni, która kończy się wbiciem w jego gardło widelca. Nieszczęśnik prędko jej domu nie opuści.

Absurd, ironia, turpizm, czarny humor. Klimat z piekła rodem. Film na zmianę śmieszny i straszny, uroczy i obrzydliwy. A przede wszystkim odważny i nieprzewidywalny, od początku do końca. Akcja dzieje się głównie nocą, jeśli nie w mrokach mieszkania panny Laury lub pewnym sklepie mięsnym, to na opustoszałych ulicach. Przedstawiony tu świat zdaje się daleki od naszej rzeczywistości, kojarzy się raczej z tym, co wcześniej Jean-Pierre Jeunet i Marc Caro pokazali w „Delicatessen” i „Mieście zaginionych dzieci”.
Tyle że w wersji dużo mniej bajkowej i przyjaznej, za to dużo bardziej upiornej.

Nietypowym zagraniem jest już wybór głównego bohatera opowieści, bo jest nim kat, a nie jak to zwykle bywa ofiara. Kolejna nieszablonowość tyczy się późniejszych zwrotów akcji lub też ich niespodziewanego braku w oczekiwanych miejscach. Cóż, w szkole filmowej za tak napisany scenariusz Du Welz nie dostałby pewnie zbyt wysokiej oceny, bo za bardzo ucieka od scenopisarskich standardów. Całe szczęście dla widzów, którzy lubię kino nietuzinkowe. Ale, jak mówi sam autor, to, co dla jednych będzie siłą jego filmów, dla innych będzie słabością. Film został dostrzeżony na kilku festiwalach, na jednym też nagrodzony, co jednak nie pomogło jakoś szczególnie reżyserowi w uzbieraniu funduszy na pełnometrażowy debiut. Skompletowanie środków na realizację szokującej „Kalwarii” zajęło mu bowiem dobre trzy lata.

Głównym bohaterem „Kalwarii” jest Marc Stevens, młody piosenkarz uprawiający tandetne disco. Podróżuje z miasta do miasta, koncertując w miejscach typu dom starców. Niestety, w trakcie kolejnej podróży zaczyna błądzić, wreszcie gdzieś w środku lasu psuje mu się van. W ten sposób trafia do motelu samotnego Bartela, który obiecuje pomoc. Naprawa vana podejrzanie długo się przeciąga, więc Stevens postanawia przejść się po tajemniczej okolicy (choć pan Bartel wyraźnie go przed tym przestrzegał!). I tak, podczas owej przechadzki, bohater niespodziewanie staje się świadkiem zbiorowego gwałtu dokonanego na świniach.

„Kalwaria” jest właściwie wariacją na temat historii opowiedzianej w „When One Is in Love...”. Pewne akcenty zostały po prostu inaczej rozłożone, np. już nie kat, lecz ofiara jest tu bohaterem, ale za to sporo czasu musi minąć, aby stało się to jasne. Brzmi może tendencyjnie, ale wcale tak nie jest. Po pierwsze, ze względu na bardzo nietypowy sposób opowiadania, po drugie – ze względu na to, że mimo dokładnego zapoznania się z bohaterem, widz przez dłuższy czas nie jest w stanie darzyć go jakąkolwiek sympatią. Bo, jak mówi reżyser, Marc jest pustym pudełkiem, w które absolutnie każdy może włożyć swoje fantazje. A my tylko obserwujemy, jak robią to z nim kolejne postaci.

„Kalwaria” jest tak samo upiorna i odrealniona, jak jej krótkometrażowa poprzedniczka, ale pozbawiona jest jej lekkości i humoru, który pojawia się już tylko okazjonalnie. Do tego film jest niemal całkiem pozbawiony muzyki, zaś akcja rozwija się wyjątkowo leniwie. Sprawia to, że skupiamy się na wszystkim, co słyszalne, i w ten sposób przez większą część filmu grozę tworzą głównie przeróżne dźwięki, a nie konkretne wydarzenia. Nim ta jazda bez trzymanki rozkręci się na dobre, musi minąć jakieś 50 minut, podczas których najważniejsze postaci dramatu poznamy jak własną kieszeń. Wszystko to sprawia, że obraz jest wyjątkowo surowy, ciężki i nieprzyjemny, a przedstawiona w nim abstrakcyjna rzeczywistość – zaskakująco wiarygodna.

Du Welz mówi, że przy pisaniu scenariusza, który z samego założenia miał być czystej wody eksperymentem z regułami kina grozy, inspirował się przede wszystkim dwoma tytułami – „Psychozą” i „Teksańską masakrą piłą mechaniczną”. I faktycznie, „Kalwaria” początkowo wygląda jak swego rodzaju schizofreniczny dramat, po czym przeobraża się w istny survival horror. Nie znaczy to wcale, że staje się wówczas choć trochę przewidywalna/konwencjonalna.

Dzięki temu filmowi o Du Welzu zrobiło się naprawdę głośno na kolejnych festiwalach filmowych. Z miejsca podzielił krytyków i publiczność – dla jednych to zupełnie niestrawny gniot, a dla innych najprawdziwsze objawienie. Czyli wszystko w normie. Spory, jak na początkującego belgijskiego artystę, rozgłos filmu (premiera w Cannes) nie poprawił jakoś szczególnie jego sytuacji. Jak sam mówi, sukcesy belgijskich i francuskich horrorów nie sprawiają wcale, że nagle do ich twórców odzywają się rodzimi sponsorzy chcący pomóc przy kolejnych produkcjach. Bo te horrory odnoszą z reguły sukcesy na świecie, a nie w swoich ojczyznach. Dlatego też premiera drugiego długiego filmu Du Welza, „Vinyan”, odbyć się mogła dopiero 4 lata po premierze debiutu.

Młode małżeństwo wypoczywające wraz z synkiem na wakacjach w Azji pada ofiarą tsunami, które porywa ich dziecko. Po sześciu miesiącach Paul zdaje się już pogodzony z tragedią, ale nie jego żona, Jeanne. Niespodziewanie podczas oglądania kasety video, na której zarejestrowane są zniszczone przez tsunami miejscowości i zamieszkujące je samotne dzieci, kobieta rozpoznaje swojego syna. Para decyduje się na wyprawę, by odnaleźć zaginione dziecko. W ten sposób trafiają do miejsca, gdzie zaciera się granica między światem żywych i umarłych.

O ile w „Kalwarii” Belg łamał głównie zasady slashera, o tyle w „Vinyan” wywraca do góry nogami ghost story. W klasycznym filmie tego typu to duchy wkraczają do świata ludzi, tymczasem tutaj jest zupełnie na odwrót. Jednak wbrew pozorom gatunkowe wzorce liczą się tu najmniej, co po dosyć mylącym reklamowaniu filmu jako bardziej tradycyjne kino grozy, wpłynęło na jego powszechne niezrozumienie. Poszukiwanie zagubionego synka i stopniowe oddalanie się od świata ludzi to nie „przygodowy straszak”, lecz psychologiczna historia o pogłębiającym się szaleństwie tęskniącej matki oraz o rozpadzie jej związku z kochającym mężem. Trzonem historii jest właśnie ich konflikt, wynikający z zupełnie innego podejścia do traumatycznej straty, powodującego wzajemne niezrozumienie.

Jak pisał Freud, praca żałoby polega na uzmysłowieniu sobie nieodwracalności straty ukochanej osoby i jej odcierpieniu. Po przeprowadzeniu takiej pracy ludzkie „ja” jest na powrót wolne i niezahamowane. Źródło konfliktu polega tu więc na tym, że Paulowi udało się już ze stratą syna pogodzić, a Jeanne nie. A przecież niedokonanie żałoby prowadzi do melancholii, wówczas „ja” ubożeje i pustoszeje. W przypadku Jeanne – prowadzi do coraz większej izolacji. Im dłużej film trwa, tym mniej wspólnego mają ze sobą główni bohaterowie.

Ten przerażający w odczytywaniu freudowskich teorii dramat to dzieło nieustannie droczące się z widzem. Melancholijnemu nastrojowi stale towarzyszy niepokojąca atmosfera. Ma się wrażenie, że w każdej chwili jakiś potwór może wyskoczyć zza krzaków, ale grozę tworzy to, że wyskakiwać wcale nie musi. Początkowo niezwykłej wyprawie bohaterów towarzyszą niepokojące sny, następnie zastępują je halucynacje, a te z kolei zdają się z czasem stawać rzeczywistością. Pod wieloma względami film ten może się kojarzyć z „Antychrystem” Larsa von Triera czy z „Valhalla Rising” Nicolasa Windinga Refna, ale w gruncie rzeczy każdy z tych tytułów jest obrazem zupełnie innym. Choć, jak wspominałem, „Vinyan” spotkał się z powszechnym niezrozumieniem (skrajne reakcje krytyki po pokazie na festiwalu w Wenecji czy choćby napastliwe komentarze na forum portalu Filmweb.pl), to umocnił pozycję Belga jako twórcy odważnego i oryginalnego, którego poczynania warto obserwować. A w dobie powszechności Internetu nie ma już chyba na świecie fana kina grozy, który by o jego dziełach przynajmniej nie słyszał.

W wywiadach udzielanych po premierze swojego drugiego filmu reżyser niejednokrotnie wspominał, iż zdaje sobie sprawę, że jego cokolwiek ekstrawagancki styl jest też jego pewnym ograniczeniem, dlatego w przyszłości zwróci się w kierunku nieco bardziej konwencjonalnego sposobu opowiadania. Szlifowanie rzemiosła i dotarcie do szerszego grona odbiorców w jednym. Takim właśnie łatwiejszym do strawienia filmem miał być „The Coffin Island”, adaptacja klasycznej powieści Maurice’a Leblanca „Wyspa trzydziestu trumien” z 1919 roku. Jednak, co ciekawe, wspomniana powieść to kryminał, podczas gdy wersja Du Welza na etapie preprodukcji opisywana była jako horror, co wskazywałoby na to, iż reżyser nie powstrzymał się jednak przed przynajmniej pewną dawką swojego „autorskiego szaleństwa”.

Niestety, rzecz upadła, gdyż nie udało się uzbierać odpowiednich funduszy na realizację. Szkoda tym bardziej, jeśli weźmie się pod uwagę fakt, iż powieść Leblanca doczekała się już lata wcześniej – w 1979 roku – adaptacji w postaci bardzo popularnego we Francji serialu telewizyjnego. Innymi słowy, „The Coffin Island” prawdopodobnie już na starcie na brak rozgłosu by nie narzekał.

Ten sam los spotkał kolejne dwa projekty Du Welza – zapowiadaną jako mieszankę horroru i kina wojennego opowieść o żołnierzach, którzy w jakiejś opustoszałej afganistańskiej wiosce „trafiają na coś naprawdę strasznego” (słowa reżysera) oraz thriller psychologiczny, o którym wiadomo jeszcze mniej, bo tyle tylko, że rozgrywać się miał gdzieś w okolicach Nowego Jorku.

Więcej – choć ciągle jednak za mało – szczęścia miał autor przy okazji filmu „Alleluia”. Zdjęcia miały się rozpocząć na początku 2011 roku, do czego wprawdzie nie doszło, ale przynajmniej nie jest to projekt upadły, lecz po prostu zawieszony, ciągle czekający na swoją kolej. Ma to być kino drogi na podstawie autentycznej historii zakochanej w sobie pary psychopatycznych morderców, grasującej pod koniec lat 40. ubiegłego wieku w USA. Poznali się oni poprzez ogłoszenie matrymonialne, więc prasa ochrzciła ich mianem „The Lonely Hearts Killers”. Już podczas pierwszego spotkania Raymond Fernandez zauroczony Marthą Beck przyznał jej się do kilku zbrodni, które miał na koncie. Ta zaproponowała współpracę i tak zaczęła się ich dwuletnia – będąca ich „miesiącem miodowym” – podróż po USA, która zaowocowała serią morderstw dokonanych na kobietach. Szczegóły tego romansu są doprawdy makabryczne, ale zostawmy opisywanie ich naszemu Belgowi. Jest w tym przecież naprawdę dobry.

Nie udało mi się dotrzeć do informacji, dlaczego „Alleluia”, pierwszy film Du Welza, który miał być zrealizowany w USA (a więc teoretycznie mógł stanowić dla niego furtkę do większej kariery), został przełożony, choć prawdopodobnie znowu była to kwestia brakujących na produkcję środków. Nie lada pocieszeniem jest jednak to, że autor w międzyczasie zdecydowanie nie próżnował. Zapewne w związku z tak dużą ilością wspomnianych porażek postanowił za bardzo się nie wychylać ze swoim nowym projektem i pierwsze informacje na jego temat ujawnione zostały dopiero wtedy, kiedy było pewne, że realizacja dojdzie do skutku. Mało tego, zdjęcia do „Colt 45”, bo tak się ów projekt nazywa, właśnie się zakończyły. A więc wreszcie się udało.

Tym razem ma być to psychologiczny thriller/kryminał opowiadający o policyjnym specu od broni palnej, który zaczyna czuć coraz większy pociąg do mordu. Scenariusz napisał debiutujący w kinie Fathi Beddiar, co zdaje się potwierdzać chęci reżysera do ćwiczenia rzemiosła i prezentowania widowni nieco bardziej przystępnych obrazów (wszak wcześniej sam był autorem filmowanych przez siebie scenariuszy). Premiera „Colt 45” najprawdopodobniej jeszcze w tym roku. Sukcesu komercyjnego znowu Du Welzowi nikt nie wróży, ale znając go, będzie to film co najmniej intrygujący. A nie wątpię, że mógłby mu pomóc w związku ze wspomnianym „Alleluia”, który zapowiada się jeszcze ciekawiej, jeśli wziąć pod uwagę to, że współautorem scenariusza jest Vincent Tavier – producent „Kalwarii” oraz jeden ze współtwórców bardzo głośnego „Człowiek pogryzł psa”. Kinomani całego świata – strzeżcie się.


Marcin Zembrzuski - domorosły krytyk filmowy i komiksowy. Jeden z redaktorów internetowego magazynu Kolorowe Zeszyty, stały współpracownik portalu Stopklatka. Na sumieniu ma też kilka innych grzechów. Prowadzi bloga w głównej mierze poświęconego kinu szerzej w Polsce nieznanemu, niedocenianemu lub zwyczajnie zapomnianemu, a czasem także sztuce komiksu.