Hugo Race and The True Spirit, Dirtmusic, Sepiatone oraz Twoje solowe dokonania. Skąd w Tobie tyle energii?
Energię czerpię z mojej pasji do muzyki. Zresztą muzyka i życie przenikają się u mnie, stając się ostatecznie jednym. Jest to więc równocześnie pasja życia. Muzyka sprawia, że życie staje się zrozumiałe, może nawet znośne. Świat bez dźwięków byłby ciemną gwiazdą. Przez wszystkie te lata miałem szczęście spotkać i pracować z wieloma świetnymi artystami i wszyscy oni byli dla mnie inspiracją. Wspólna praca pozwalała mi na dalekie podróże i zgłębianie mojej ciekawości świata w jego różnych formach i odmiennych kulturach, pchając mnie w różne przestrzenie dźwięku. Ostatnio nagrałem nowe rzeczy na potrzeby składanki Jeffrey Lee Pierce Sessions Project i współpracowałem z takimi muzykami, jak Catherine Graindorge, Klimek, Jacaszek, Rogall's Electric Circus, Lilium, Paviglia Niti, the Moses Complex and the Hellhounds, pojawiłem się też na nadchodzącym krążku Pantaleimon. Moje życie to ciągła praca a eksperymentowanie z tym, co nieznane wciąż mnie napędza.
Twoja muzyka jest bardzo zróżnicowana. Od specyficznego bluesa, przez folk aż do muzyki eksperymentalnej Co inspiruje Cię do tworzenia tak różnych dźwięków?
Muzyka jest sama w sobie wszechświatem nieskończenie się rozrastającym. Kiedy zaczynałem grać jako nastolatek, interesowało mnie wszystko poza mainstream’em. Inni, starsi muzycy otworzyli mnie na słuchanie różnych rzeczy – od wczesnego Kraftwerk do Johnego Casha, Eno i Lightnin' Hopkins. A to tylko kilka nazw, które na mnie wpłynęły . Nigdy nie przestajesz się uczyć i dlatego ciągle mam otwarty umysł na wszystko co nowe. W wieku 18 lat interesowałem się punkiem, współczesną muzyką klasyczną oraz elektroniką i to się nie zmieniło. Nieco później usłyszałem Get Up with It Milesa Davisa, który mnie zachwycił. Podłapałem też wczesne albumy Os Mutatntes i to też pokochałem. Wszyscy ci niesamowici artyści i zespoły dawali nowe spojrzenie na stan ludzkiej kondycji. Słuchając muzyki przez te wszystkie lata, natrafiłem na wiele obszarów, które chciałbym zgłębić i jeszcze nie osiągnąłem tego punktu, w którym moja ciekawość byłaby zaspokojona. Kiedy podróżuję po świecie, słyszę i widzę muzyków robiących rzeczy, których nigdy wcześniej nie doświadczyłem albo całkowicie klasyczne, ale w zupełnie nowatorski sposób. Wtedy razem próbujemy zobaczyć co mogłoby wyjść z naszej współpracy.
Tworzysz już od ponad 30 lat. Jak z tej perspektywy oceniasz współczesną scenę muzyczną?
Rzadko patrzę z tej perspektywy na aktualne trendy. Śledzę to, co wydają moi przyjaciele i czasem przypadkowo natrafiam na całkiem ciekawe rzeczy. Widzę nowe pokolenie muzyków, którzy chcąc wykreować koniecznie coś oryginalnego, popadają trochę w pułapkę historii. Może było lepiej w czasach, kiedy natrafienie na dobrego rocka było trudniejsze, przed erą internetu. Świat generalnie jest w stanie ciągłych zmian na wszystkich płaszczyznach – polityka, technologia, sztuka, klimat, wiara, życie. Jak zmieniła się scena muzyczna? Więcej muzyków nagrywa więcej muzyki w domu a głównym narzędziem w ich ręku stał się internet. Miliony piosenek krążących po sieci. Trendy i muzyczne mody wracają w ustalonych cyklach kreowanych przez media.
Sprzedaż płyt spada z powodu cyfryzacji, więcej muzyków występuje na żywo. Może się wydawać, że powrót do tradycji zespołów przeszedł do historii. Ale artyści nieuchronnie potrzebują grania na żywo, żeby przetrwać, koncert jest o wiele mocniejszym przeżyciem niż studio, bardziej osobistym, chwilowym i ulotnym. Czymś tylko dla Ciebie, tylko teraz, tylko przez moment. Bo całą resztę, nagrywanie, możesz mieć w każdej chwili, on line czy na taśmie. Powroty do najlepszych chwil, lawiny nostalgii. Postmodernizm i społeczeństwo obrazu – to tu żyjemy, ale sytuacjoniści, którzy przewidzieli to w latach sześćdziesiątych, są martwi, zabili się w taki czy inny sposób. Muzyka, jak pisanie, staje się poważnym biznesem, kiedy płynie z Tobą przez całe życie. Czymś innym jest zajmowanie się muzyką przez kilka lat, wyłącznie z perspektywy amatora, a czymś zupełnie innym w sytuacji, kiedy stajesz przez nią twarzą w twarz z samym sobą, to bardzo ciężka droga… Patrzę na ślady, które zostawiłem na niej w przeróżnych momentach. Nie ma tam mapy, planu. Widzę i słyszę naprawdę interesujące rzeczy przez cały czas, w najbardziej niespodziewanych momentach, drzwi otwierają się i wchodzę w to, żeby sprawdzić. Niesamowitą muzykę tworzy się wszędzie, nieustannie. Od Ciebie zależy czy spróbujesz i wchłoniesz ją całą, choć z drugiej strony, jest to niemożliwe.
Niektóre Twoje płyty zostały wydane przez polską wytwórnię Gustaff Records. Czy możesz zdradzić jak rozpoczęła się ta współpraca?
Nasz wspólny znajomy przedstawił mi Janusza Muchę 10 czy 11 lat temu i to on zorganizował mi pierwsze koncerty w Polsce, z True Spirit. Porozmawialiśmy i spodobało mi się jego podejście do prowadzonych działań (DIY). Na początek wydaliśmy bootleg True Spirit – Live in Monaco, reedycję Wet Dream, następnie DVD Live in Warsaw. Ostatnie wydawnictwa to Between Hemispheres oraz Fatalists. Dzięki sieci dystrybucji Gustaff w UK, nagrania wędrują wzdłuż i wszerz. Ewidentnie ostatnia dekada była bardzo trudnym okresem dla niezależnych wytwórni, stare metody już się nie sprawdzają, więc musimy nauczyć się nowego podejścia i stworzyć nowe kanały, którymi dotrzemy z naszą muzyką do ludzi.
Pamiętam fantastyczny concert Dirtmusic w Cieszynie, podczas którego wystąpiliście z afrykańską grupą Tamikrest. Czy jest szansa, że jeszcze kiedyś zagracie razem?
To możliwe, była to naprawdę piękna współpraca , zarówno na płaszczyźnie ludzkiej, jak i muzycznej, ale jak na razie nie ma planów, abyśmy powrócili razem w najbliższej przyszłości. Niesamowicie się cieszę, że ich albumy sprzedają się na całym świecie i że koncertują w wielu miejscach, choć problemy w Mali w niczym im nie pomagają. Jako Dirtmusic zmuszeni byliśmy odłożyć na później planowane na ten rok nagrywanie w Mali ze względu na trwające powstanie i ogólny kryzys. Zamiast tego planujemy nagrania w Burkina, ale kłopoty rozprzestrzeniają się również tam. Afryka jest bardzo niestabilna, lecz nie poddamy się i wrócimy tam nagrywać w ten czy inny sposób, ponieważ doświadczenie współpracy z afrykańskimi muzykami jest bardzo głębokie i wyjątkowe dla nas wszystkich.
Twój ostatni album Fatalists ukazał się w 2010 roku. Możemy wkrótce liczyć na coś nowego?
Wspólnie z Fatalists, czyli z Antonio Gramentierim i Diego Sapignolim, skończyliśmy pracę nad nowym albumem zatytułowanym We Never Had Control. Ukaże się on we wrześniu. Podobnie jak Fatalists jest on bardzo akustyczny i intymny, tak jak mój najnowszy solowy album z coverami piosenek o miłości, No But Its True [jak na razie dostępny tylko w Europie na winylu – przyp.red]. Obydwie te płyty zostały nagrane w studiu w pełni, na żywo. Jest tam kilka dogrywek, lecz sam proces nagrywania musi się opierać na żywej muzyce, a studio ma za zadanie zatrzymać tak powstałą energię. Taki sposób pozwala na uchwycenie ducha chwili, istoty rzeczy. To stara szkoła analogowego nagrywania tworzy tę iskrę. Lubię surowe brzmienie, w którym słychać niedoskonałość, bliskie dźwiękom rzeczywistości, ludzkim głosom i palcom szarpiącym metalowe struny. Wtedy piosenki są bezpośrednie, stworzone do grania na żywo, patrząc ludziom prosto w oczy.
W ostatnich latach kilkakrotnie odwiedzałeś nasz kraj. Kiedy możemy spodziewać się Ciebie na koncertach w Polsce?
Mam nadzieję, że w listopadzie, razem z Fatalists.
Dziękuję za wywiad. Ostatnie słowo należy do Ciebie.
Chciałbym powiedzieć coś na temat mojego ostatniego albumu No But Its True. Został nagrany w Catani z Cesare Basile, oprócz tego, że wspólnie smakowaliśmy surowe akustyczne brzmienia, mrocznego, starego bluesa, powróciliśmy razem do roku 1999, do jego albumu Closet Meraviglia, którego byłem producentem. Jest przepełniony typowo Catańskimi uczuciami – zderzenie romantyzmu i brutalności, paradoks codzienności południowej Italii… Album pozostaje pod mocnym wpływem Zen arcade, wszystkich tych naturalnych, organicznych instrumentów, sycylijskiej cigar box guitar, starej, uderzanej od góry w metalowe struny gitary, ekscentrycznych vintage organów… Do tego atmosfera samego miasta, jakby pochłaniało Cię żywcem, jego obecność jest tak silna, historia i upadek otaczają Cię z każdej strony. Cała Sycylia ma w sobie ten rodzaj obracającej się w ruinę majestatyczności z mrocznymi obrzeżami miast, i nagle pojawia się światło – Corrado Vasquez nakręcił klip do I’m On Fire pod opuszczoną autostradą gdzieś w okolicach Trapani. Sycylia to miejsce, gdzie wciąż czujesz puls, serce najwyraźniej już złamane, lecz wciąż w jakiś sposób bijące. Ludzie wciąż pytają mnie dlaczego nagrałem płytę z piosenkami o miłości, a ja wciąż odpowiadam, że najlepsze piosenki to piosenki o miłości, ale także że miłość to jedyna rzecz warta tego, by o niej pisać…
Pomoc i współpraca: Weronika Piątek i Anna Leszczyńska-Mrózek