U Johna Hillcoata zagrał przecież Shia LaBeouf, w Paperboyu Lee Danielsa można zaś „podziwiać” Zaca Efrona. Jednak w największe zdumienie wprowadził wszystkich z pewnością David Cronenberg, który główną rolę w swoim nowym filmie Cosmopolis powierzył gwieździe emo-serii o wampirach – Robertowi Pattinsonowi.   

W moim odczuciu, choć niewykluczone, że dzielę tę opinię z mniejszością, nie wyszedł na tym najlepiej. Zresztą cały film, będący adaptacją popularnej powieści Dona DeLillo, wzbudza dość ambiwalentne emocje. Pattinson wciela się w rolę multimilionera Erica Packera, który wygodnie rozsiadając się w swojej luksusowej limuzynie, przemierza Nowy Jork w poszukiwaniu… fryzjera. To właśnie we wnętrzu wystylizowanego samochodu rozgrywa się większość akcji Cosmopolis. Reżyser podsuwa bohaterowi kolejne postaci, które są przyczynkiem do długich (choć chwilami zbyt długich) odwołujących się do filozofii dyskusji, których tematyka pośrednio krąży wokół tego, co się dzieje na ulicach. A tam nastąpiło przesilenie i zapanował chaos, zwiastujący nadejście nowego porządku. Problem w tym, że nikt, włącznie z Packerem, nie jest w stanie przewidzieć tego, co przyniesie.



Cronenberg w swojej, mogłoby się wydawać nieco futurystycznej, wizji paradoksalnie bardzo mocno osadzony jest we współczesnych problemach.
To dość przewrotna przepowiednia tego, do czego może doprowadzić kryzys ekonomiczny, stylistycznie nawiązująca raczej do jego wcześniejszych produkcji aniżeli Historii przemocy (2005) czy Niebezpiecznej metody (2011). Zawierający polskie akcenty (otwierający film cytat ze Zbigniewa Herberta, ale też popijaną przez Pattinsona wódkę Sobieski) Cosmopolis trudno jednoznacznie sklasyfikować. To film dziwny, choć takie określenie w przypadku Davida Cronenberga nie powinno chyba specjalnie zaskakiwać.  

Wokół tego samego bieguna krąży francuski reżyser Leos Carax w Holy Motors, który przedstawia chyba najbardziej oryginalną wizję spośród wszystkich filmów ubiegających się o Złotą Palmę. Wcielający się w główną rolę Denis Lavant (kolejna znakomita męska kreacja, co staje się zresztą znakiem rozpoznawczym tegorocznej edycji), podobnie jak Pattinson u Cronenberga, podróżuje po mieście luksusową limuzyną, a każdy jego przystanek mógłby być tak naprawdę osobną filmową etiudą. Mężczyzna przeobraża się w sposób niesamowity, przywdziewając kolejne kostiumy i tym samym kreując kolejne role – od żebraczki przez surowego ojca nastolatki, miejskiego kloszarda po ubranego w futurystyczny strój akrobatę. Carax stawia widza w sytuacji totalnej dezorientacji, bowiem na pierwszy rzut oka poszczególne epizody (pojawia się w nich m.in. Eva Mendes i Kylie Minogue) w żaden sposób nie są z sobą powiązane. W kilku przypadkach łączy je jedynie motyw umierania, co jednak zupełnie nie ima się głównego bohatera, który zraniony nożem czy podziurawiony kulami, wstaje, otrzepuje się i idzie dalej. Holy Motors należy do tej rodziny filmów, które albo się akceptuje w całości, albo w analogiczny sposób odrzuca. Nic więc dziwnego, że w plebiscycie magazynu „Screen” noty mu przypisane są tak skrajne.



Chwilę oddechu za to zafundował widzom Ken Loach. Jego The Angels’ Share to skrojona według bardzo dobrej miary komedia o grupie społecznych wyrzutków, którzy w jednej chwili postanawiają odmienić swój los. Brytyjski reżyser ucieka od poważnego tonu w stronę słownego humoru (co zwiastuje już otwierająca sekwencja sądowa), od którego aż pstrzą się błyskotliwe dialogi okraszone siarczystymi wyspiarskimi przekleństwami. Aż chciałoby się krzyknąć: „Fuck, yeah!”.  


65. Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Cannes

Przeczytaj także:

Kuba Armata:
Pocztówka z Cannes
Cannes 2012: (Zbyt) wysoka poprzeczka
Przypadki chodzą po... Cannes
Dwa bieguny emocji
Upadki i wzloty