Oto bowiem na wielki kinowy ekran trafiła ekranizacja jednej z ważniejszych amerykańskich powieści XX wieku W drodze Jacka Kerouacka, dla mnie osobiście – książki absolutnie wyjątkowej. Po pierwszych 15 minutach projekcji wszystko było już jasne. Nadzieja prysnęła nadzwyczaj szybko, a jej miejsce zastąpiła przykra konstatacja, że oto jesteśmy świadkami największego (jak do tej pory, choć pewnie tak już zostanie do końca) rozczarowania spośród nominowanych do Złotej Palmy.



Twórcy Dworca nadziei (1998) uczciwie oddać trzeba, że porwał się na zadanie niezwykle karkołomne, na które nie zdecydował się wcześniej żaden z pierwszoligowych reżyserów amerykańskich. I tu rodzi się zasadnicza wątpliwość. Czy ktoś, kto z założenia nie jest przesiąknięty tamtejszą kulturą, nie myśli po „amerykańsku”, poradzi sobie z tak specyficznym i osadzonym w określonej rzeczywistości materiałem literackim? Lars von Trier z pewnością odpowiedziałby, że tak, ale w przypadku Sallesa jest niestety zgoła inaczej. Bohaterem książki Kerouacka jest Ameryka, z wpisanym w nią mitem drogi. Pojmowana jako rodzaj mistycznego doświadczenia, które oddziałuje na bohatera do tego stopnia, że przewartościować może całe jego życie.
Tak jest w przypadku książkowych protagonistów –  Sala Paradise’a i Deana Moriarty’ego. U Sallesa bohaterowie rysują się li tylko jako młodzi ludzie poszukujący mocnych wrażeń. Podróżują przez Stany Zjednoczone w oparach alkoholu, narkotyków i beznamiętnego seksu, przez co On the Road znacznie bliżej do coming of age movie niewysokich lotów, aniżeli przeszywającego na wskroś Kerouackowskiego pierwowzoru.     

O Ameryce więcej mówi za to Nowozelandczyk Andrew Dominik. W ostatniej scenie Killing Them Softly płatny zabójca grany przez Brada Pitta rzuca: „Ameryka to nie kraj, to biznes”, podsumowując tę dość rozczarowującą gangsterską opowieść w czasach kryzysu. Reżyser znakomitego Zabójstwa Jesse’ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda (2007) tym razem lawiruje gdzieś między stylem Quentina Tarantino a Guya Ritchie. Co rusz zostawia akcję zogniskowaną wokół mafijnych porachunków na rzecz długich „kawiarnianych” rozmów między bohaterami, których tematy tylko bywają dość specyficzne. Efektownemu warsztatowi towarzyszy fabularna przeciętność, zbytni, narastający z każdą sceną chaos i w gruncie rzeczy dość mało odkrywcze diagnozy.



Konkursowe nastroje nie byłyby z pewnością najlepsze, gdyby nie poruszający The Hunt w reżyserii Thomasa Vinterberga. Współtwórca manifestu Dogmy akcję zamyka na małej przestrzeni, wnikliwie obserwując rodzącą się psychozę, jaka z czasem postępuje u mieszkańców niewielkiego osiedla domków jednorodzinnych. Wszystko prowokuje niewinna, mogłoby się wydawać, sytuacja. Kilkuletnia Klara sugeruje, że jej przedszkolny opiekun, a zarazem najlepszy przyjaciel jej ojca, „zrobił coś złego”. Od tego momentu życie 40-letniego Lucasa stopniowo zamienia się w prawdziwe piekło. Vinterberg gra w otwarte karty. Od samego początku widz bowiem wie, że bohater jest niewinny. Jednak z perspektywy odbiorczej nie to jest najważniejsze. Reżyser, a za nim widz przekonuje się, jak niewiele trzeba, by w jednym momencie stać się wykluczonym z lokalnej społeczności, a nawet więcej, stać się ofiarą publicznego ostracyzmu. I mimo pozornie pozytywnego zakończenia zostać nią na zawsze. The Hunt to bez wątpienia jeden z lepszych filmów tegorocznego konkursu w Cannes, wzmocniony fantastyczną rolą Madsa Mikkelsena (kolejny po Matthiasie Schoenaertsie i Jeanie-Louisie Trintignancku mocny kandydat do aktorskich laurów). Na marginesie, mój cichy faworyt. 



65. Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Cannes

Przeczytaj także:

Kuba Armata:
Pocztówka z Cannes
Cannes 2012: (Zbyt) wysoka poprzeczka
Przypadki chodzą po... Cannes
Dwa bieguny emocji