Cloudburst Thoma Fitzgeralda to typowy film drogi, w którym dwie wiekowe lesbijki jadą do Kanady, by wziąć ślub i tym samym móc o sobie współdecydować w obliczu nieuchronnie zbliżającego się schyłku życia. Stella (Olympia Dukakis) jest prawdziwą butch lesbian: pije, przeklina i zachowaniem przypomina bardziej nieokrzesanego farmera niż 80-letnią kobietę. Dot (Brenda Fricker) jest typem femme, choć w bardzo stereotypowym tego słowa znaczeniu, ponieważ jej kobiecość ma być obrazowana przez naiwność i niezaradność. Tendencyjność tej pary jest z jednej strony rażąca w swym powielaniu schematu, mówiącego, że w związkach homoseksualnych jedno jest żoną, a drugie mężem. Z drugiej jednak strony, Fitzgerald znany ze swych chrześcijańskich zapędów, próbuje w Cloudburst przetłumaczyć lesbijskie małżeństwo na język dyskursu katolickiego, w którym prokreacja i konserwatywny podział ról są podkreślane w sposób wręcz dogmatyczny. I nawet jeżeli nie podzielamy ideologicznej motywacji reżysera, to trzeba przyznać, że na poziomie bardzo podstawowym osiągnął swój cel, nie kompromitując jednocześnie swoich bohaterek.

Stella i Dot uciekają jednak nie tylko przed wykluczeniem z powodu orientacji seksualnej. Muszą też walczyć ze wszechobecnym ageismem, który czasami pomaga im, gdy trzeba udawać jednostki nieszkodliwe, ale najczęściej w okrutny sposób unicestwia ich podmiotowość. Prawie nikt nie traktuje poważnie dwóch starszych pań, które chcą żyć po swojemu i umierać na własnych warunkach. Wigor Stelli nie zmienia faktu, że obie stają się ofiarami systemu, uniemożliwiającego im pobranie się, a co za tym idzie stworzenie związku w sensie prawnym. Można mieć tu pretensje do reżysera, który niejako na siłę próbuje przedstawić małżeństwo homoseksualne jako pełnowartościowe wtedy, gdy spełnia ono heteronormatywne standardy.
Należy jednak pamiętać, że nie jest to dla niego kompromis czy inna forma uległości społecznej, ale wykładnia poglądów, które same w sobie, queerując katolicyzm, stają się elementem nienormatywnym.

Cloudburst sprawdza się jako zabawna komedia, w której humor może nie jest najwyższych lotów, ale wywołuje u publiczności śmiech. Pod pozorem wesołości i lekkości kryją się w nim jednak treści dotykające tematów tak poważnych, jak idea partnerstwa czy relacje emocjonalne w obliczu fizycznej dezintegracji. Fitzgerald nie jest co prawda reżyserem-geniuszem, który poruszyć może tłumy, ale jak udowodnił już w Beefcake i 3 Needles, ma pomysł na tworzenie filmów bezpretensjonalnych i ideologicznie interesujących. Łatwo można go skrytykować i odrzucić, choćby za tendencyjność, której używa jako środka stylistycznego, ale mimo wszystko warto przyjrzeć się jego filmom z bliska i spróbować dostrzec w nich humanizm, będący ich siłą napędową.

Zupełni inną estetykę niż Cloudburst oferuje nam Nieobecny Marco Bergera, laureat Teddy Award na Berlinale 2011. Oszczędny zarówno pod względem fabuły, jak i formy, opowiada historię nastoletniego Martina (Javier De Pietro), członka drużyny pływackiej, zakochanego w swoim trenerze Sebastiánie. Większość wydarzeń skupia się tu na nocy, którą młody chłopak spędził w mieszkaniu swojego obiektu westchnień. Nieświadomy niczego mężczyzna zostaje wciągnięty w grę, którą Martin pieczołowicie zaplanował, licząc na uwiedzenie nauczyciela. Dalszy rozwój wydarzeń prowadzi do tragedii, która jest jednocześnie momentem seksualnego rozbudzenia Sebastiána, miotającego się pomiędzy fascynacją niedookreślonym uczniem i lękiem przed posądzeniem o uwiedzenie młodego człowieka.

Postacie u Bergera są dosyć luźno zarysowane, bardzo uogólnione, ale też emocjonalnie wiarygodne. Drobne gesty, które Martin czyni, by zbliżyć się do trenera, są dziecinne i rozpaczliwe. Chłopak zakłada jego ubrania, używa jego kosmetyków, a wychodząc spod prysznica niby przypadkiem odsłania pośladki. Sebastián udaje, że nie widzi erotycznego podtekstu tych zachowań, ponieważ nie może udowodnić ich intencjonalności, a jednocześnie swoim zachowaniem potwierdza, że silnie one na niego oddziaływują. Chwilami możemy odnieść wrażenie, że Martin prześladuje nauczyciela, chce go w jakiś sposób zdobyć na własność lub zniszczyć. Szybko jednak zdajemy sobie sprawę, że był to mylny trop i jego maniakalne zachowania są pochodną niedoświadczenia i naiwności, a nie wyrachowania.

Prostota formy nie zawsze koresponduje w Nieobecnym z opowiadaną historią. Brakuje tu ujęć, które pokazałyby skąd wzięła się szczeniacka miłość Martina, a filmowanie młodych półnagich ciał w sposób wręcz anatomiczny (np. by udowodnić widzowi, że bohater nie ma grzybicy!) stawia widza w sytuacji, gdzie erotyczne napięcie musi sobie sam wyobrazić, mając dane tylko sytuacje z niego wynikające. Można jednak bronić Bergera, zwracając uwagę na to, w jaki sposób ta asceza wizualna nakierowuje nas na prostolinijność całej fabuły. Konsekwencje może i są tu wielkie, ale samo postępowanie Martina i Sebastiána to ciąg zwyczajnych zachowań, które urastają do rangi problemu przez swój homoseksualny kontekst.

W Cloudburst i Nieobecnym mamy do czynienia z wieloma elementami, które sprawiają, że trudno ocenić je jako filmy jednoznacznie dobre. Stereotypy, nieciekawa forma, fabuła nie unikająca banału są chwilami irytujące, ale nie przeważają szali na ich niekorzyść. Oba obrazy sprawdzają się jako opowieści o uczuciach blokowanych z zewnątrz. Stella, Dot i Martin są ograniczani przez wiek i normy płciowe, uznające ich za margines. Bycie za młodym okazuje się równie kłopotliwe, co bycie za starym, wzorce męskości są równie ciasne jak pojęcie kobiecości. I tylko śmierć pozostaje tu ostoją egalitaryzmu.



Maciej Badura - rocznik '85. Kulturoznawca, amerykanista, Ph. D. wannabe. Interesuje się amerykańskim kinem niezależnym, filmem kanadyjskim, queerem i transgresją wszelkiego rodzaju. Kiedyś napisze monografię o Harmonym Korine. Nade wszystkich ceni sobie Todda Solondza. Nałogowo ogląda seriale. Platonicznie zakochany w Sashy Grey, Williamie Faulknerze i telewizyjnych programach o sprzątaniu.

Przeczytaj także:

Homofobia na Bałkanach (Parada)


Młody człowiek i morze banału (Morze Północne, Texas)