Choroba bywa dla artystów wdzięcznym ale i niebezpiecznym tematem. Nietrudno - szczególnie gdy pisze się o własnych doświadczeniach - popaść w patetyczną, płaczliwą tonację. Gdy mowa o chorobach umysłowych, neurologicznych, autorzy często kierują się w stronę pretensjonalnego mindfucka, obrazując meandry takich schorzeń efekciarsko, psychodelicznie czy wręcz romantycznie. Francuzka na szczęście nie wpadła w tę pułapkę. Niezwykle znamienny dla wymowy Parentezy jest emocjonalny dystans autorki, który może udzielić się również czytelnikowi.



Nietrudno przez to minąć się z tą subtelną historią, bo Elodie Durand nie chce szokować, nie tragizuje, nie oczekuje od nikogo litości. W jej reakcji na to, co ją spotkało, nie było też nic heroicznego, w swojej opowieści wydaje się skromna i zmieszana. Przyznaje też, że zawsze miała tendencję do wypierania złych wydarzeń ze świadomości - na początku trudno jej było uwierzyć, że jest poważnie chora. Przez lata z nikim oprócz rodziny nie poruszała tego tematu. Jedynymi śladami po chorobie były skutki uboczne i wyrwa w życiorysie. Potrzeba ostatecznego rozliczenia się z tym okresem spowodowała, że pojawił się ów komiks. Gdy autorka zaczęła dochodzić do siebie, potraktowała proces twórczy jako formę terapii i dzięki niemu wybrała się na poszukiwanie straconego czasu.
Fabułę buduje ze strzępków wspomnień, próbuje wyławiać przeszłość z rozmów, jakie odbyła z rodziną, która była przy niej przez cały czas, z broszur medycznych, ze swoich notatników, które zapełniała pomagającymi jej funkcjonować zapiskami i nerwowo nabazgranymi rysunkami. Praca z tym materiałem stała się kluczowa dla formy, jaką przybrała Parenteza, bo puzzle, które uzyskała, ułożyła w niezwykle przekonującą całość.


Zanim w jej życie wkroczyła choroba, Elodie zdobywała wykształcenie plastyczne w Paryżu. Po przerwie spowodowanej problemami zdrowotnymi kontynuowała edukację w Szkole Sztuk Dekoracyjnych w Strasburgu i uczęszczała na zajęcia z rysunku prowadzone przez uznanych twórców komiksowych. Mimo  że artystka w jakiś sposób czerpie z francuskiej szkoły ilustracji, to trzeba przyznać, że forma Parentezy jest bardzo swobodna, pozbawiona wszelkiego epigoństwa. Od strony graficzno-narracyjnej to po prostu komiks unikalny. Nieczęsto zdarza mi się obcować z tak dojrzałym debiutem. Jeśli na upartego chcielibyśmy Parentezę do czegokolwiek porównać, to momentami odnajdziemy tu dalekie związki z narracjami wykorzystywanymi przez Eisnera, jakieś skojarzenia z Fun Home, a w grafice na pojedynczych planszach dostrzeżemy coś z Sempe - jednak trudno doszukiwać się tu jakiejś zamierzonej inspiracj




Podobnie jak w przypadku Logikomiksu, mimo tematyki wpisującej dzieło Elodie Durand w biograficzny czy quasi-reportażowy nurt współczesnej powieści graficznej, to rzecz nietypowa nawet dla komiksów tego sortu. Oczywiście autorce na pewno nie chodziło o rozsadzanie konwencji, ale znalazła się w sytuacji, o której marzy wielu komiksiarzy - przy oszczędności środków i nie sileniu się na wymuszoną awangardowość, stworzyła komiks ze wszech miar oryginalny, bezpretensjonalny, stonowany i szczery - a przy tym niezwykle interesujący od strony artystycznej. Jedną z największych zalet tej opowieści jest znakomity rytm. Mimo że wszystko jest tu niezwykle spójne, to styl rysunku i sposób komponowania plansz zmieniają się tu ze strony na stronę. Od typowego gęstego kadrowania swobodnie przechodzi do niemal pustych plansz w duchu minimalizmu albo abstrakcji, by potem niespodziewanie sięgnąć po karykaturę. Raz tła nie ma wcale, raz jest pieczołowicie odrysowane. W swoją stworzoną już świadomie narrację Elodie powszczepiała wspomniane wcześniej rysunki, które zapełniały jej notatniki - niezobowiązujące bazgroły, które w kontekście opowieści nabierają cech ekspresjonizmu i wyrażają stan jej ducha.


Olga Drenda w recenzji opublikowanej na łamach Dwutygodnika sugeruje, że ze względu na swoją niepozorność i skromność jest to pozycja, która nie zostanie zapamiętana i nie wejdzie do kanonu. Zgadzam się. W historii medium będzie nomen omen parentezą - dziełem osobnym, wtrąconym w nawias, niekoniecznie powiązanym kontekstowo z całością gatunku. Jednak wydaje mi się, że to komiks na tyle dobry, że przynajmniej u nas nie przejdzie bez echa i zostanie wyróżniony w większości podsumowań roku.


Krzysztof Ryszard Wojciechowski - twórca Rękopisu znalezionego w Arkham. Publicysta mocno związany z kontrkulturą. Pisze o komiksach, muzyce i filmie. Na co dzień współpracuje z Kolorowymi Zeszytami i Magazynem Muzycznym Apostazja. Jego teksty można przeczytać również na łamach Dwutygodnika i w transgresyjnym piśmie Ulvhel. Z biegiem lat coraz mniej przypomina Jima Morrisona, a coraz bardziej Howarda Phillipsa Lovecrafta. Mieszka w Oleśnicy z dziadkiem i dwoma królikami.


ROZMOWA Z ÉLODIE DURAND