W Armadzie to człowiek jest obcym. Navis, ostatnia przedstawicielka naszego gatunku, do tej pory żyła w „Rousseauwskim stanie natury”. Porwana ze swojej rodzimej planety, staje się członkiem międzygalaktycznej społeczności, zwanej Armadą. Porzucając swoje dotychczasowe życie, musi przystosowywać się do życia w zupełnie nowych warunkach, a przy okazji staje się niezwykle ważnym pionkiem w grze prowadzonej na samych szczytach władzy. I bardzo szybko stanie się jedną z najskuteczniejszych agentek Armady.

W brzydkim stylu żegnamy się z piękną jak zawsze Navis. Morvan sięga po najbardziej ograne chwyty, jakie tylko można sobie wyobrazić. Najpierw naprędce ucina wątki konfliktu Ehmte-Ciss-Ronna z Radą Armady, który ciągnął się od kilku ostatnich tomów. Wraz z dokręconym na siłę retconem pojawiają się również Atsukau (wraz ze swoim ludzkim podopiecznym) i zrehabilitowany Rib-Wund.
Grubymi nićmi szyta konspiracyjna intryga, sięgająca najwyższych kręgów władzy, streszczona zostaje na kilku kadrach, dotychczasowi wrogowie stają się przyjaciółmi i na kilku stronach pokonują „tych złych”. Potem Navis musi się zmierzyć z niemożliwym do pokonania przeciwnikiem, sportretowanym na okładce, którego oczywiście pokonuje, a wszystko to wieńczy sielski happy end. Sprawiedliwości staje się zadość – tajemny spisek zostaje udaremniony, skorumpowani politycy zatrzymani, a Navis z Bobo i Snivelem żyli długo i szczęśliwie…

Bleh! Ma się to zupełnie nijak do tej Armady, którą znam i lubiłem. Nie ma pomysłowej kreacji świata przedstawionego (Niestały świat), nie ma naprawdę dobrze skonstruowanej intrygi z twistem, który może zaskoczyć (W trybach rewolucji). Nie ma łamania space-operowych klisz, nie ma dość głębokiej niejednoznaczności poszczególnych bohaterów, słowem – brakuje wszystkiego tego, co wyróżniało pracę Morvana i Bucheta wśród nawału innych przygodowych komiksów sci-fi. Broni się tylko Navis, ale choć znajduje się jak zwykle w świetle reflektorów, jest katalizatorem kluczowych wydarzeń i trudno jej nie lubić, to jej rolę napisano bez pomysłu. Charakteryzatorka również się nie popisała w kwestii jej uczesania.

Zwykle pisząc o Armadzie, chwaliłem robotę, jaką wykonywał Philippe Buchet. Różnie bywało z Morvanem, ale oprawa graficzna stała na wysokim poziomie. I właściwie teraz też tak jest, ale coś mi w rysunkach jednak nie gra. Buchet jakoś mniej uwagi poświęca drugim planom. Brakuje tych kilku kadrów, które zapierały dech w piersiach, brakuje tego błysku, który oddziela prace rzemieślników od komiksowych artystów. Już sama okładka powinna niepokoić. Schematyczna, dziwnie skomponowana, pozbawiona dramatyzmu, który powinien cechować starcie Navis z śmiercionośnym Yiarhu-Kahem.

Finał Armady srodze mnie rozczarował. Smutne to było pożegnanie. Ale czy to koniec serii? Być może, choć Morvan zostawił sobie kilka wątków, które mogłyby mu posłużyć za wyjściowe punkty kontynuacji (spin-offów? sequeli?), ale wydaje mi się, że (przynajmniej na razie) na nic takiego się nie zanosi. Czuć, że formuła tego komiksu po prostu już się wyczerpała.



Armada tom 14: Ostateczna rozgrywka
Jean-David Morvan, Philippe Buchet
Tłum.: Maria Mosiewicz
Egmont
04/2012