Najnowsza wersja Wichrowych wzgórz przypominać może trochę to, co zaproponował Radosław Rychcik w sztuce Madame Bovary wystawianej w stołecznym Teatrze Dramatycznym. Ograniczenie się do kluczowych wątków i postaci miało doprowadzić do kondensacji, skupienia się na tym, co esencjonalne w strukturze dzieła. Chociaż adaptacja Rychcika mogła budzić kontrowersje, reżyserowi udało się uzyskać zamierzony efekt. W przypadku obrazu Arnold jest już trochę gorzej: chociaż zachowany zostaje szkielet fabularny, to brakuje wszystkiego, co decydowało o wielkości pierwowzoru.

Przede wszystkim trudno pogodzić się z rysunkiem (a raczej szkicem) postaci, które obserwujemy w filmie. Ważną stroną powieści Emily Brontë był jej psychologizm, ujawniający się w m.in. pieczołowitym oddawaniu zmieniających się stanów uczuciowych bohaterów. W filmie Arnold trudno z kimkolwiek się utożsamić, zrozumieć czy polubić. Praktycznie każdy wydaje się antypatyczny, nieciekawy. Mężczyźni dodatkowo są niezwykle brutalni i wulgarni, a swoją złość wyładowują nie tylko na najbliższych, ale też torturując zwierzęta.
Postaci niewiele mówią między sobą, dlatego trudno wczuć się w przebieg zdarzeń, poczuć namiętności, jakie mają nimi targać.

Najlepiej przedstawiona zostaje młodzieńcza fascynacja rodząca się między Heathcliffem i Cathy; jest w niej miejsce na czułość, gniew, odrazę i przywiązanie. Dodatkowy smaczek stanowi eksponowanie jej fizycznej, lekko masochistycznej strony (wspólne tarzanie się w błocie, Cathy liżąca rany Heathcliffa itd.). Znacznie gorzej wypadają na ekranie James Howson i Kaya Scodelario, grający dorosłą parę głównych bohaterów. Z jednej strony – nie ma między nimi chemii, z drugiej – scenariusz nie pozwala im na wykreowanie pełnokrwistych bohaterów. W efekcie to, co w powieści i innych ekranizacjach było najbardziej przejmujące i zapadające w pamięć, w filmie Arnold oglądamy bez większych emocji. Zapewne to także wina montażu – zdecydowanie przydałoby się wyciąć kilka scen, szczególnie ze środka, bo gdy widz dociera do końca (śmierć Cathy, rozpacz Heathliffa) jest zwyczajnie zbyt zmęczony i znudzony, by przejąć się jakimikolwiek zwrotami akcji.

Reżyserce należy się jednak uznanie – chociażby za odwagę i chęć poszukiwań. Arnold stawia bowiem na konwencję, w której łączy wiele kontrastów: naturalizm i estetyzm, brutalność i liryzm, brzydotę i piękno. Podczas seansu nieustannie towarzyszyło mi wrażenie, że ten film mógłby zostać nakręcony przez Brunona Dumonta. Brak muzyki, psychologiczny redukcjonizm postaci, kamera skupiona na kontemplacji natury, szczątkowość fabuły czy wreszcie podobne podejście do pokazywania erotyzmu na pewno nasuwają skojarzenia z kinem francuskiego autora. Ten radykalizm jest jednak tyle godny uwagi, co niepełny. Chociaż film pozbawiony jest muzyki, to w ostatniej minucie projekcji pojawia się jednak utwór The Enemy w wykonaniu popularnej na Wyspach formacji Mumford & Sons. Chociaż reżyserka daje szansę naturszczykom, to angażuje też aktorkę najbardziej kojarzoną z roli Effy z serialu Skins.

Dzieło Arnold wprawia w konsternację. Jeśli oceniać je tylko pod względem wizualnym – jest prawdziwym majstersztykiem. Nie sposób oprzeć się surowemu pięknu natury wyłaniającemu się z praktycznie każdego kadru, cudownym kostiumom czy scenografii. To one w dużej mierze pozwalają dotrwać do końca seansu. Jednak wybrany przez reżyserkę sposób opowiadania, który nie pozwala na identyfikację z bohaterami, wywołuje niedosyt i nudę. Doceniam próbę zupełnie nowatorskiego odczytania powieści Brontë, jednak jej efekt jest w najlepszym razie połowicznym sukcesem.



Wichrowe wzgórza (Wuthering Heights)
reżyseria:  Andrea Arnold
scenariusz: Olivia Hetreed
zdjęcia: Robbie Ryan
grają: Kaya Scodelario, James Howson, Solomon Glave, Shannon Beer,  James Northcote, Simone Jackson,
Nichola Burley, Steve Evets
kraj: Wielka Brytania
rok:  2011
czas trwania:  128 min
premiera: 6 września 2011 (Świat), 20 kwietnia 2012 (Polska)
Gutek Film