Bo też i w tekstach przede wszystkim szuka Galip wskazówek mogących naprowadzić go na ślad Rüyi, poszlak, które poddadzą mu jakiś trop. Z początku próbuje odnaleźć je w felietonach swojego kuzyna, Celâla – włączonych do powieści i przeplatających się z rozdziałami mówiącymi o wędrówkach Galipa. To wspaniałe miniatury, których autor mistrzowsko konstruuje niepokojące obrazy, wizje i opisy. Czasem pisze o fascynujących go miejscach Stambułu, takich jak sklep Alâaddina, w którym da się kupić wszystko i którego właściciel przemierza często całe miasto w poszukiwaniu upragnionego przez klienta towaru w rodzaju niebieskiego atramentu o zapachu wody różanej czy śpiewających pierścionków. Czasem pogrąża się w przesiąkniętych dziwaczną atmosferą opowieściach, jak wtedy, gdy pisze o oku, które nieustannie śledzi każdy jego ruch. Czasami z kolei tworzy opowieści próbujące nadać sens tureckiej historii, takie jak ta o mistrzu Bediim, genialnym wytwórcy manekinów, które tak doskonale naśladowały wygląd mieszkańców Turcji, że żaden sklep nie chciał umieścić ich na swojej wystawie, ludzie bowiem woleli oglądać ubrania na manekinach imitujących Europejczyków.
Innym znów razem snuje wizje hipotetycznej przyszłości, jak w tekście o opadających wodach Bosforu, który według niego niedługo wyschnie, tworząc w samym środku Stambułu gigantyczną przestrzeń odkrywającą nagle wszystko to, co przez tysiąclecia miasto chciało odrzucić – od antycznych galer i jońskich kolumn obrośniętych wodorostami po buty nie do pary i wrak cadillaca, w którym pewien gangster zginął wraz ze swą ukochaną, kiedy wjechał w wody cieśniny.
Jak słusznie zauważył jeden z amerykańskich recenzentów książki – teksty Celâla są takie, jakie mogłyby być codzienne felietony pisane przez Joyce’a o Dublinie, czy Borgesa – o Buenos Aires. Lektura owego katalogu niesamowitości tak bardzo z kolei wpływa na percepcję Galipa, że i on zaczyna doświadczać swego miasta w zupełnie nowy sposób.
Galip zatem przekształca swoje poszukiwania w śledzenie ukrytych sensów każdego elementu rzeczywistości – od liter dających się wyczytać z twarzy po nadruki na plastikowych torbach (Bez wątpienia wszystkie te obrazki wskazywały na jakąś tajemnicę, ale jaką?). Tym samym jego postrzeganie staje się przypadkowe, a świadomość – przez nadmiar bodźców, których nie jest w stanie przetworzyć – traci wszelką spójność. Podobnie i sama Czarna księga rozpada się na setki drobnych kawałków, poszarpanych opowieści, z których w pewnym momencie nie sposób już ułożyć spoistej narracji (Jeśli mam jakąś wadę – cytuje Pamuk Byrona – jest nią upodobanie do dygresji). Sytuacje, w których znajduje się Galip, zaczynają być jedynie pretekstem do wysnucia następnej opowieści; spotkane przez niego postaci istnieją tylko po to, by mogły opowiedzieć kolejną historię. Ciągłe kwestionowanie jedności tekstu zauważyć można nie tylko w konstrukcji powieści, której połowa to felietony Celâla, ale także w rozpoczynających rozdziały mottach – nieustannie przeczących sobie, podważających się i drwiących z siebie (epigraf użyty w rozdziale pierwszym i przypisany fikcyjnemu autorowi, Adlemu, głosi: Nie używajcie motta. Zabija tajemnicę ukrytą w dziele).
Mottem dla całej powieści jest natomiast następujący cytat z tureckiej Encyklopedii islamu: Ibn Arabi podaje, traktując to jako rzeczywiste zdarzenie, że pewien jego przyjaciel, wędrowny derwisz, został przez anioły wyniesiony w niebiosa i znalazł się na otaczającej ziemię górze Kaf, gdzie ujrzał owiniętego wokół góry węża. Dziś powszechnie wiadomo, że nie ma takiej góry ani opasującego ją węża. Czy Czarną księgę mielibyśmy więc traktować jako zbiór mitów, baśni opowiadających o rzeczach, o których dziś „powszechnie wiadomo”, że ich nie ma?
Wydaje się, że Pamuk celowo nas tu podpuszcza, stosując zresztą jeden ze swoich ulubionych chwytów – zderzenie „zachodniego” racjonalizmu (encyklopedia!) i „wschodniego” myślenia mitycznego. Przecież Galip, poruszając się na granicy owych dwóch światów i czerpiąc pełnymi garściami zarówno z jednego (swoją drogą – czyż nie jest cudownym pomysłem doktor Cole Ridge, angielski lekarz piszący o pamięci?), jak i z drugiego (wielorakie związki z dziedzictwem muzułmańskiego mistycyzmu), odnajduje wreszcie siebie czy raczej – jakąś zadowalającą odmianę siebie (ja jestem mną! – wykrzykuje w euforii).
I znów niby banał, ale banał tak cudownie podany, a przez to tak literacko przekonujący, że nie sposób mu się oprzeć. Pamuk jest mistrzem opowieści, który najprostszą historię potrafi przerobić na fascynującą narrację, skrzącą się najrozmaitszymi barwami – nieprzypadkowo w tytułach kilku jego książek pojawiają się kolory (oprócz Czarnej księgi: Biały zamek, Nazywam się czerwień, Inne barwy). Jestem pisarzem pittoresque, pisze o sobie Celâl i śmiało możemy uznać to za wyznanie samego Pamuka. Kolorem dominującym w Czarnej księdze jest rzecz jasna czerń. To jednak przede wszystkim czerń druku, w którym zamknięte są fascynujące opowieści, raz po raz rozbłyskujące feerią niesamowitych i niespodziewanych barw. Eksponując wszystkie odcienie owej czerni, Pamuk wciąga nas w niekończącą się przygodę nieprzewidywalnego tekstu. Jak powiada kolejny sfingowany przez Pamuka, tym razem średniowieczny, autor, Ibn Zerhani – Nic nie jest tak zaskakujące jak życie. Z wyjątkiem pisania.
Orhan Pamuk, Czarna księga
przeł. Anna Akbike Sulimowicz
WL, 2011
PRZECZYTAJ TEŻ RECENZJĘ CEVDETA BEJA I SYNÓW ORHANA PAMUKA