Już pierwsze kadry Żelaznej damy niszczą nasze wyobrażenie o tym, jak mógłby wyglądać film o twardej pani premier i jednym z najbardziej kontrowersyjnych polityków w dziejach. Reżyserka, każąc nieco zniedołężniałej staruszce sięgać po mleko w supermarkecie i dziwić się podwyżce jego ceny, mówi prost, że nie zobaczymy tu Thatcher utrwalonej w medialnych obrazkach niczym w formalinie. Niby są te same włosy postawione na sztorc (przedmiot niewybrednych kpin), niby ta sama mimika twarzy (doprawdy nie wiem, jak udało się Meryl Streep odtworzyć najdrobniejsze niuanse!), ale coś tu nie gra. Staruszka mruży oczy, rozgląda się nieco zagubiona, a zarówno przez sprzedawcę, jak i czarnoskórego chłopaka (przedstawiciel nowego pokolenia?), zostaje kompletnie niezauważona. Pewnie obaj słyszeli kiedyś nazwisko Thatcher, tylko co ich obchodzi, kto się za nim krył i gdzie teraz jest. Na pewno przecież nie w zwykłym sklepie, kupując zwyczajne mleko. Lloyd na powrót czyni więc „żelazną damę”, indywidualnym, cielesnym podmiotem. I przez cały film, misternie i konsekwentnie, będzie dobudowywać do tego żywego znaku jego pierwotny punkt odniesienia, który pośród kontrowersji związanych z thatcheryzmem gdzieś się kiedyś zagubił. Czyni to akcentem, którego nie sposób podważyć: nasze wyobrażenie o ikonie konfrontuje z niedomagającym, starzejącym się, kobiecym ciałem. Wszystkie przymiotniki pojawiają się tu nieprzypadkowo. Thatcher choruje. I nawet jeśli uznać halucynacje za świadectwo uczucia do męża, a nie umysłowej przypadłości, to tak postrzegają ją ludzie – jako tę, która nie jest już w pełni sprawna (ciekawa scena rozmowy z „baronową” po domowym przyjęciu). Starość i kobiecość, „stany”, których być może teraz Margaret doświadcza intensywniej niż kiedykolwiek, wyznaczają pewnego rodzaju przestrzeń, w której bohaterka istnieje. Lloyd doskonale ukazuje ograniczenia, które nagle zostały narzucone osobie „mogącej wszystko” przez „naturalną kolej rzeczy”. W jednym momencie widzimy więc Thatcher chłodno oznajmiającą, że chce mieć Falklandy, bo należą do Wielkiej Brytanii, a w drugim – staruszkę skarconą przez córkę, bo wyszła do sklepu po mleko. Starość oznacza dla niej konieczność bycia ciągle wyręczaną przez innych, daje jej też mnóstwo czasu, z którym nie bardzo wie, co zrobić (zwłaszcza w bezsenne noce), a nade wszystko – oddziela od męża i syna. Z utratą drugiego z nich kobieta pokornie się godzi, z odejściem pierwszego nie potrafi, bo to on, nawet jedynie jako wesoła zjawa, przywraca ją do dawnego publicznego życia.

„Dawne życie” Margaret pojawia się w filmie migawkowo, na zasadzie układanki przeplatających się obrazów, pochodzących z intymnych wspomnień kobiety oraz ogłoszeń medialnych, które zapewne widziała.
W wielu recenzjach pojawia się zarzut, że pokazana w ten sposób historia rządów pani premier nijak się ma do ich faktycznego wydźwięku, a Lloyd ucieka od wzięcia odpowiedzialności za polityczne skomplikowanie tego czasu w Wielkiej Brytanii. Nie mogę się z tym nie zgodzić, bo to pierwsze myśli, które przychodzą do głowy po obejrzeniu Żelaznej damy. Mogło być zupełnie inaczej – jak w doskonałej Królowej Frearsa. Wydaje się jednak, że reżyserka zwyczajnie nie miała zamiaru wnikać w nierozwiązywalne kontrowersje związane z rządami Thatcher i silić się na niemożliwy obiektywizm. I wcale tego nie kryje. Nie interesują jej programy ówczesnych partii ani persony dla nich zasłużone. Nie porywa się na przedstawienie ambiwalentnego (pod każdym względem: etycznym, politycznym, ekonomicznym) statusu decyzji Margaret Thatcher. Z premedytacją pokazuje natomiast jedenaście lat „kobiecego” premierowania oczami głównej bohaterki. Nie są to obrazy quasi-dokumentalne ani „jedynie słuszne”, z których przebijałaby polityczna przenikliwość i wszechwiedza, ale chyba też nie miały takimi być. Są zaangażowane, często nasycone entuzjazmem, przerażeniem, poczuciem osaczenia (ciekawy kąt kadrowania w scenach dyskusji pani premier z innymi politykami, sugerujący próbę dominacji nad jej osobą, przypomina nieco przesłuchiwanie Joanny D’Arc z doskonałego filmu Dreyera), bywają subiektywne do granic, tak jak wybiórcza i kreacyjna jest ludzka pamięć. I właśnie z tego powodu wydarzenia historyczne towarzyszące życiu Margaret zostają przedstawione w zaskakujący sposób. Zamach w Grand Hotel odtworzony został przez dosłownie kilka sekwencji z przekazu medialnego o tym zdarzeniu, skojarzonych i połączonych z wiadomościami telewizyjnymi, które obecnie ogląda Thatcher oraz ze wspomnieniem chwili, gdy bohaterka bała się, że jej mąż zginął w tym wybuchu. Z dnia wygranych wyborów do parlamentu zostanie w głowie kobiety obraz jej dzieci biegnących za samochodem, widok posadzki, po której poruszały się tylko jedne lakierowane kobiece buciki oraz rzut oka na pokój dla parlamentarzystek, w którym znajduje się tylko jedno krzesło. Zapewne nie są to sekwencje, które nasycałby polityczny żywioł.

Lloyd wypowiada w swoim filmie starą i banalną prawdę, że nawet największy wódz ugina się pod brzemieniem starości, ale nie jest to tu prawda jedyna ani ostateczna. Tak samo bowiem jak Margaret Thatcher bez zażenowania podchodziła do swojej kobiecości w świecie polityki (zażenowani bywali inni), tak też i reżyserka nie oszukuje nas, że „żelazna dama” przede wszystkim jest kobietą. Urodziła dwoje dzieci, ma słabość do pereł podarowanych jej przez męża, nosi biżuterię, pantofelki, torebeczki, kapelusiki (oczywiście dopóki nie odradzili jej tego „specjaliści od wizerunku”, świetnie skądinąd pokazani). Reżyserka zaznacza kobiecość Thatcher bardzo dyskretnie, ale konsekwentnie, najczęściej wtedy, gdy kamera zatrzymuje się na chwilę na jej butach, kolczykach czy pierścionkach. Jest też w filmie cudowna scena, gdy bohaterka, tocząc spór ze swoimi kolegami z partii przed wyjściem na przyjęcie, bez mrugnięcia okiem poprawia sobie dekolt sukienki. Dumna i pewna siebie, bo „druga płeć” nie przeszkadza jej być dobrym przywódcą. Takie bezpretensjonalne podejście do kobiecości pani premier to spory sukces reżyserki.

Film Lloyd bywa banalny (sceny z młodości Margaret, w których była wyszydzana przez koleżanki), sentymentalny (film rodzinny, który kobieta ogląda) i prawdziwie wzruszający (moment, w którym ostatecznie odchodzi widmo Denisa), ale czy przez to warto głosić z satysfakcją, że jest zupełnie nieudany? Można znaleźć w nim wiele nieścisłości kompozycyjnych oraz płycizn scenariuszowych – co do tego nie ma wątpliwości, ale przy okazji jest on też interesującą próbą opowiedzenia o polityku z innej niż oczekiwana perspektywy. Żelazna dama składa się z drobnych obrazków, niuansów, często impresyjnych albo kreacyjnych wyobrażeń i bynajmniej nie stawia sobie za cel dotknięcia sedna Wielkiej Historii. I nieprawdą jest, że ten przekonujący wizerunek kobiety-polityka od początku do końca stworzyła sama Meryl Streep (Oskar za tę rolę należy jej się bardziej niż za jakąkolwiek inną). Reżyserka i scenarzystka skomponowały go tak, by był spójny w każdym wymiarze (fabularnym, technicznym, aktorskim), a przy tym nie ciągnął za sobą smugi politycznego nadęcia. Zamysł ten nie sprowadził się do realizacji naiwnej formuły (parafrazowanej tu z tytułu wszystkim znanego choćby z olbrzymich billboardów): o pani premier, która była człowiekiem. Lloyd stara się raczej oddać głos (naznaczony demencją) samej Thatcher (na tyle, na ile pozwala twórcza empatia) i opowiedzieć historię „żelaznej damy”, a nie symbolu wiszącego dumnie na ścianach parlamentu.

I chyba właśnie za to dostaje się jej najbardziej. Swoją drogą, zastanawiające, że kiedy opowiada się w kinie historię króla-jąkały, to następuje powszechne roztkliwienie się nad jego człowieczeństwem, które ponoć aż wyziera z każdego z trudem wydobywanego przez niego słowa. Wszyscy kupują bajeczkę, płaczą i nagradzają Oskarem. Ale gdy próbuje się pokazać postać wodza-kobiety (Elżbieta I nie jest tu wyjątkiem, mimo filmu Kapury), to następuje wielki zgrzyt wyobrażeń. Skoro bowiem kobieta była politykiem, to musiała być bytem abstrakcyjnym albo podpisem pod zdjęciem, marionetką z demonstracji, naklejką „made in Great Britain”. Dlatego też film powinien skupić na tym, co ta pani zrobiła i co się wydarzyło w tym czasie, ale – kamero broń! – nie na niej samej. Ona przecież zniknęła wraz ze swoją przerwaną kadencją. Phyllida Lloyd zrobiła na złość tym oczekiwaniom. I – z pełną świadomością zarzutów, które słusznie można postawić Żelaznej damie – powiem, że całe szczęście.

 


Żelazna dama
(The Iron Lady)
reżyseria: Phyllida Lloyd
scenariusz: Abi Morgan
zdjęcia: Elliot Davis
obsada: Meryl Streep, Jim Broadbent, Olivia Colman, Harry Lloyd, Anthony Head, Richard E. Grant
kraj: Wielka Brytania
rok: 2011
czas trwania: 110 min
premiera: 30 grudnia 2011 r. (świat), 10 lutego 2012 r. (Polska)
Best Film