Dlaczego Prince nie jest tak złym reżyserem, na jakiego wygląda, a jego filmy są mniej kiczowate niż ich aspiracje? Przekonać można się stosunkowo bezboleśnie, analizując sferę inspiracji. Odbierzmy mikrofon Jezusowi i wręczmy go Georgowi Clintonowi, prekursorowi elektrofunku. Otóż zanim Prince-yzm stał się religią, był rozrywką podpartą talentem. Gołębie rzeczywiście miały o czym gruchać.

Purpurowa rewolucja
Zapowiada się piękna noc. Księżyc w pełni odbija się w kałużach na zapleczu klubu First Avenue. The Revolution właśnie dali swój najlepszy koncert, a ich lider – The Kid – w końcu pogodził się z burzliwą atmosferą rodzinnego domu. Życie miłosne zbuntowanego młodzieńca również ma się dobrze, na dowód czego w tle dogasa piosenka I Would Die 4 U. Ale czy to dobry moment by zakończyć film? Niektórym wciąż schną na policzkach łzy po Purple Rain. Reżyser całego przedsięwzięcia, Albert Magnoli stanął przed trudnym zadaniem przeniesienia wizji despotycznego Prince’a Rogera Nelsona na ekran po tym jak z projektu wycofał się James Foley. Reckless (polski tytuł Buntownik z Eberton) Foley’a był bezpośrednią inspiracją do napisania scenariusza, później nagrania albumu. Pomysł dojrzewał ponoć na stronach purpurowego notatnika i choć ostateczna wersja scenariusza Magnoliego i Williama Blinna była mocno złagodzona, film i tak opatrzono nalepką „X Rating”. Controversy widać nie jest tylko chwytliwą nazwą dla albumu, lecz wyznacznikiem drogi „Artysty znanego niegdyś jako Prince”. To jemu zawdzięczamy znaczki „Parental Advisory”, widniejące na wszystkim, co zawiera słowo „Fuck”. Teraz włącznie z tym artykułem.

Purple Rain to klasyczny „nastoletni” melodramat w muzycznej oprawie. Gdyby Marlon Brando dojrzewał w czasach Sly & the Family Stone, tak jak Kid paliłby gumy samotnie, a nie z rockersami z bandy „Dzikich”. Największą zaletą tego i kolejnych filmów Prince’a jest fakt, że akcja rozgrywa się w środowisku muzyków. Oprócz historii miłosnej i sztampowej „blizny” fabularnej (ojciec bije matkę, matka zdradza ojca), mamy tu przede wszystkim barwny anturaż: koncerty, komponowanie, jam sessions z „dziewczynami”, muzyczny performance... gorzej z aktorskim. Widz musi jednak uwierzyć, że The Revolution to obiecujący, choć nieco zbyt ambitny zespół, a reprezentowany przez Morrisa Day’a The Time stanowi dla niego silną konkurencję.

Występy Day’a najlepiej komentują kolejne etapy historii (insynuują zdradę Apollonii w Darling Nikki czy zapewniają dynamiczne wprowadzenie do Let’s Go Crazy. Kluczowe momenty Purple Rain mają przecież miejsce na scenie, gdzie przed lasem zapalniczek The Kid autoanalizuje się w „strugach” purpurowego deszczu. Krytyka filmu nie polubiła, ale i tak okazał się on kasowym sukcesem i dziś ma status kultowego a ścieżka dźwiękowa zdefiniowała dekadę. To wystarczyło, by Prince poczuł się pewnie także i na nowym dla niego, filmowym gruncie. Następnym razem sam stanie za kamerą.

Reżyser pod malinowym beretem

Sceniczna prezencja jest dużym atutem artysty, sam talent do komponowania nie wystarczy. To odcisk palca, którego nie sposób doszukać się na płycie, ujawniający się tylko w trakcie koncertu, pod postacią energii, jaką ma w sobie muzyka i charyzma mistrza ceremonii. Cała linia popowo-rockowych performerów, od Davida Bowiego po Lady Gagę, jest atrakcyjna „na żywo”. Może zaintrygować, oczarować sobą i uwieść publiczność. Wykonując ruchy a’la James Brown, Little Richard i Pete Townshend razem wzięci, Prince spogląda ze sceny i uśmiecha się, widząc i słysząc żywą reakcję fanów. Jednak gdy staje za kamerą w Zakazanej miłości (Under the Cherry Moon), na takie sprzężenie zwrotne liczyć już nie może. W zastępstwie buduje rusztowanie z konwencji crazy comedies z Braćmi Marx, wizualnego splendoru Felliniego z czasów 8 i pół i scenicznego (choć w jego wypadku raczej obscenicznego) obycia Elvisa, jakie widać w Więziennym rocku czy Miłości w Las Vegas.
Niestety, cała ta konstrukcja jest dość chybotliwa, a budowniczy spada z niej w końcu na głowę. Prince próbuje czarować długimi rzęsami, jednak żaden z niego Valentino. Warner Brothers byli pewni tej inwestycji (Purple Rain zwrócił się niemal dziesięciokrotnie, nie mówiąc już o wpływach z soundtracku), jednak przekonali się, że bunt na pokładzie (Prince zwolnił reżyserkę Mary Lambert) nie był na miarę Amistada, lecz Titanica. Film ratuje ścieżka dźwiękowa (wydana jako Parade) oraz fakt, że załoga robiła co w jej mocy, by nie pójść na dno. Występuje tu młodziutka Kristin Scott-Thomas (Mary), grająca niemal za dwoje. Obserwując na ekranie jej „dojrzewanie”, błazeński występ Christophera (Prince) tylko potęguje naszą irytację.

Inną wątpliwą pociechą jest śliczna powierzchowność filmu. Zdjęcia Michaela Ballhausa, wypożyczonego od Scorcesse, mienią się refleksami brylantowych naszyjników Dolce Vity. Ballhaus nakręcił film w kolorze a „artystowską” szarość dodano później. Widzowi trudno więc uwierzyć, że księżyc jest w wiśniowym kolorze. Poezja też nie podaje ręki tonącemu. Piosenek w filmie jest niewiele, a w całości jedna z nich wybrzmiewa dopiero w finale (Mountain). Zresztą utwór wykonywany jest przez cały zespół (dotąd widzieliśmy Christophera jako samotnego tapera), na którego czele stoi duch postaci Prince’a. Metafizyczny epilog odsuńmy jednak na bok. Niesmak pozostaje. Do głowy przychodzi tylko cytat z filmu Wernera Herzoga: Dobij go, jego dusza wciąż tańczy. Następnym razem będzie lepiej.

Krzyż tamtych czasów
Wspomnianą powyżej problematykę opisać można jako „straty przy konwersji”, powstałe gdy Prince schodził ze sceny, by stanąć za kamerą . Tam, gdzie Under the Cherry Moon nie zadziałał, tam Sign O’ the Times radzi sobie znakomicie. Gdyby Purple Rain wywrócić na drugą stronę, otrzymalibyśmy właśnie Znak czasów. Na wierzch wychodzą inspiracje muzyczne. Filmowo – to wątki fabularne zostają wplecione w koncert, bazujący na albumie pod tym samym tytułem. Scenki miłosne funkcjonują na zasadzie interludiów, których znaczenie w kontekście całości rozwijają teksty, akcja i motoryka utworów. Najwidoczniej w filmach Prince’a nie o film chodzi.

Za tkankę przedstawienia służy sfabularyzowana akcja sceniczna. Ta, która zrodziła się z potrzeby zagospodarowania czasu pomiędzy utworami, kiedy muzycy zmieniali strojenia czy instrumenty. Odpowiednio wypełniany czas „sklejał” repertuar, zapewniając występowi przewodni temat. Trasa Bowiego z 1974 roku, promująca album Diamond Dogs, dzięki odpowiedniemu zainscenizowaniu sekcji przejściowej stawała się cyklem ilustrującym orwellowski Rok 1984. Publiczność mogła zadzwonić do muzyka ze specjalnej budki telefonicznej, umieszczonej na widowni. Pięć lat wcześniej Pink Floyd „zszywali” kompozycje z dotychczas wydanych albumów nowymi oraz improwizowanymi utworami w formę suity The Man and the Journey. W trakcie instrumentalnych pasaży, pomiędzy „właściwymi” piosenkami, w manierze muzyki konkretnej rozkładali na scenie pełen zestaw mebli i akcesoriów, tworząc coś na kształt słuchowiska radiowego pod tytułem „śniadanie w ogrodzie”. W latach siedemdziesiątych koncerty z klubów przeniosły się na stadiony. Wtedy wyświetlanie na olbrzymich telebimach czegoś więcej niż tylko pocących się muzyków stało się koniecznością. Można sobie wyobrazić Purple Rain jako show w podobnej manierze. Sign O’ the Times taką realizacją już była.

Drugim czynnikiem, wywierającym presję na niejednej „największej” gwieździe lat osiemdziesiątych, był duży ekran i jeszcze większe ambicje. Prince to artysta rangi Bruce’a Springsteena czy lidera The Who. Komponowanie przychodzi mu nieznacznie trudniej od oddychania. Pomysłowość każdego z wymienionych muzyków wielokrotnie musiała być przycinana przez wytwórnię, by zmieściła się na pojedynczym longplayu. Townshend w połowie lat 80-tych doprowadził do przeniesienia na taśmę filmową dwóch swoich oper: Tommy’ego i Quadrophenii, i zabierał się za kolejną (White City). Ponad dwie dekady wcześniej Beatlesi byli ulubieńcami zarówno piszczących nastolatek, jak i „kinomaniaków". Co stało na przeszkodzie, by Prince został kolejnym? Wymyślane przez niego scenariusze miały „opasłość” podwójnych, a nawet potrójnych concept albumów. Aż prosiły się, by zmienić je w blockbusterowe hity. Tym bardziej, że ostatnia dekada „Zimnej Wojny” sprzyjała filmom o niedocenianych nastolatkach (Flashdance, Dirty Dancing, Absolutni debiutanci), przemawiających językiem musicalu, ale dialektem MTV – teledyskiem.

Momentem audiowizualnym Sign O’ the Times, łączącym w spektakularny sposób wszystkie wymienione wcześniej aspekty przedstawienia na miarę lat osiemdziesiątych, jest utwór I Could Never Take the Place of Your Man. Wprowadza do niego scenka w pubie. Mężczyzna żali się barmanowi – wiadomo: chodzi o kobietę. Konwersację ucina jednak wejście bębnów Sheili E., na którą pada snop światła. Scenografia przypomina krzyczącą neonami boczną uliczkę wielkiego miasta. Wraz z wokalem Prince’a scena ożywia się i rozdarta pomiędzy dwoma kochankami dziewczyna wbiega do lokalu. Bohater bierze nogi za pas, a na scenie pozostaje amant w brzoskwiniowym garniturze, odśpiewując kolejne zwrotki. Wszystko ilustrowane jest choreografią dziewczyny, jednak gdy finał historii wydaje się nam oczywisty, kompozycja załamuje się w instrumentalny pasaż, podczas którego gwiazda wieczoru odgrywa solo na gitarze i rzuca „chłopcom i dziewczynom” z publiczności kwiaty. Widzimy tylko zarysy muzyków, ich cienie... i nagle powracamy do żywiołowej repryzy głównego tematu. Romans rozwija już następna piosenka. Podsumowując – Sign O’ the Times to świetny występ zarówno w muzycznej, jak i filmowej lidze, zachowujący równowagę i kontakt z publicznością (także kinową). To pokaz mocy „starego pokolenia”.

Moc Nowego Pokolenia
Graffiti Bridge, a więc kolejnego kroku w muzyczno-filmowej ewolucji Prince’a, nie sposób przyrównać do wagi, gdzie żadna z szal nie przychyla się na swoją stronę. To raczej wyrzutnia, która z Purple Rain katapultuje nas do Purple Robe – ornamentalnej szaty proroka. Nie zabawa, lecz ceremonia. Nie trudno domyślić się, kto tę mszę prowadzi. Powracamy zatem do klubu Glam Slam, w którym The Kid stawiał pierwsze kroki wraz z nastroszonym jak paw Morrisem Day’em. Jego płytki blichtr ponownie staje się tapetą, na tle której postać Prince’a uchodzi za „głębokiego” artystę. Dawna miłość wygasła, a na jej miejsce pojawia się nowa – do anioła. Aura jest nie odkrytą jeszcze artystką, paradującą z głową w chmurach i oddającą się melancholijnej grafomanii. Mieszka pod tytułowym mostem, miejscem niczym z krainy Oz. To o jej talent walczą obaj zarządcy klubów, poszukujący świeżości w życiu i muzyce. Prince naprawdę ma talent do odkrywania nowych gwiazd, ale potrafi też pokłonić się mistrzom. W Graffiti Bridge znajduje miejsce na jedno i drugie. Mavin Staples pojawia się jako Melody Cool, a George Clinton jako on sam; oboje reprezentują funkowo-soulową duszę miasta. Ingrid Chavez, czyli Aura, zakochuje się w Kidzie, dając dość mdły występ. Wymyślane przez nią rymowanki, mające nadać filmowi poetycki charakter, w niczym nie przypominają jej późniejszej twórczości z okresu A Flutter and Some Words czy wspólnych nagrań z Davidem Sylvianem.

Film, jako artystyczna „witryna sklepowa”, jest dość udany. Z powodzeniem buduje most między muzycznymi pokoleniami. Reklamowanie go jako drugiej części Purple Rain nie wychodzi jednak na dobre. Powtórnie opowiedziany zostaje romans, pod postacią rywalizacji o pretendującą do sławy artystkę. Konflikt z rodziną zastępują listy, które główny bohater pisze do zmarłego ojca. Zmieniają się nieco role – odkrywcy i odkrywanego. W Purpurowym deszczu Kid zapraszał ukochaną do piwnicy, gdzie oprowadzał ją po studiu nagrań, pokazywał plakaty z idolami. Widzieliśmy intymne sanktuarium artysty. Aura oprowadzić nas może tylko po zasprayowanym moście, czytając wierszyki z notatnika. Udręczone spojrzenie młodego buntownika z Purple Rain, posiadającego aż nazbyt widoczną motywację, w Under the Cherry Moon zastąpił uwodzicielski wzrok „żigolaka z wyboru”. Tu, swoją mimiką i spojrzeniami, Prince niemal szczuje widza. Nie bardzo wiadomo dlaczego. Szczęśliwie, Graffiti Bridge to nie Cherry Moon i w przeciwieństwie do spojrzeń, złe występy (muzyczne) są tu rzadkie.

Na ścieżce dźwiękowej znalazło się wystarczająco dużo dobrych kawałków, by zmienić seans w (winną, ale zawsze) przyjemność. Jednym z nich jest Thieves in the Temple, odtwarzany przez muzyków w scenie, gdzie Morris zabiera Aurę do swojej posiadłości. Co robi The Kid? Śpiewa jej na pomoc. Biała limuzyna mknie alejkami, a kiedy dwuosobowa szajka zaciera już ręce w sypialni, Kid zwyczajnie wchodzi przez okno, gasi światła i ulatnia się z nieprzytomną poetką. Znów pojawia się dużo żywiołowego funku The Time. Są też nastrojowe, instrumentalne przerywniki. Jest i Prince, w stężeniu niezdrowym dla przeciętnego konsumenta, ale muzycznie – w bardzo interesującym wcieleniu. Szkoda, że więź, jaka powstaje między zespołem a publicznością w końcówce Purple Rain, w Graffiti Bridge zostaje wymuszona bezrefleksyjną powagą mszy. Film jest dokumentem transformacji Prince’a w kaznodzieję. Z tego powodu bezpieczniej odpuścić sobie kolejny, zrealizowany prosto-na-taśmę film, 3 Chains O’ Gold, w którym artysta walczy z siedmioma złymi sobowtórami i dokonuje symbolicznej przemiany w „nienazwany symbol miłości”. Nawet w połowie nie jest tak zabawnie jak w zapowiedzi.

Perły i diamenty dla chłopców i dziewczyn
Prince czy też „Artysta znany niegdyś jako Prince”, o ile reżyserem widowisk scenicznych jest świetnym, o tyle flirt z filmem nie bardzo mu się udaje. Zamiast zakładać czarny beret, lepiej żeby pozostał w malinowym – to w hybrydycznej, teledyskowo-koncertowej formie czuje się najlepiej. Obecnie autor When Doves Cry jest wiernym Świadkiem Jehowy, więc jeżeli w ogóle wróci do realizacji filmów, istnieje obawa, że będzie to lepiej lub gorzej zakamuflowana indoktrynacja. „Czy słyszałeś już dobrą nowinę? Narodził się sequel Under the Cherry Moon!” Ale żarty na bok. Prince, będąc pracoholikiem perfekcjonistą, koncentruje się dziś na muzyce. Pomimo ilości i objętości wydawanego materiału (czasem po cztery płyty na rok), w dyskografii Prince’a znaleźć można diamenty i perły. Dla ludzi sceptycznie nastawionych do jego nawrócenia pozostaje Purple Rain, Sign O’ the Times i ogromna pula świetnie zrealizowanych teledysków. Drodzy kinofile, wszakże zebraliśmy się tu, by posłuchać muzyki.

Maciej Stasiowski - rocznik '85 (dobry rocznik), filmoznawca i audiofil. Laureat konkursu na najlepszy tekst krytyczny Kamera Akcja 2011, wyróżniony w konkursie im. Krzysztofa Mętraka 2010. Rówieśnik wielu wspaniałych longplayów, m.in. "Misplaced Childhood" Marillion i "Hounds of Love" Kate Bush. Nieco spóźniony na pokolenie X i zbyt laicki na pokolenie JP2. Lubi amerykańską prozę spod znaku Kurta Vonneguta i Josepha Hellera.

Tekst ukazał się w Magazynie Krakowskich Filmoznawców 16mm