Pierwsza filmowa adaptacja miała premierę w 1956 roku, ale nie zyskała zbyt wielu odbiorców. 7 lat później międzynarodowy sukces osiągnął Dr. No, pierwszy film o przygodach Jamesa Bonda. Wówczas francuscy producenci postanowili dać OSS 117 jeszcze jedną szansę i tym razem opłaciło się. Do 1970 roku powstało 6 opowiadających o nim filmów. Nie ma jednak wątpliwości, iż ich komercyjne sukcesy (w kraju, nie za granicą) nie miałyby miejsca, gdyby nie niesłabnąca popularność agenta 007. Tym samym OSS 117 zyskał miano francuskiej odpowiedzi na Bonda, choć przecież, teoretycznie, powinno być nieco na odwrót. Inna sprawa, że ani jednego ani drugiego bohatera zapewne by w ogóle nie było - a przynajmniej nie na kinowych ekranach - gdyby nie wcześniejsze sukcesy szpiegowskich obrazów Alfreda Hitchcocka. Ale o tym może innym razem.
W 2006 roku zapomnianego już francuskiego agenta odkopał Michel Hazanavicius, wówczas jeszcze początkujący reżyser niemający na koncie sukcesów, dzisiaj powszechnie podziwiany, nagradzany kolejnymi statuetkami twórca Artysty. Hazanavicius poczynił ogromne zmiany względem oryginalnej serii. Jego OSS 117 - Kair, gniazdo szpiegów nie jest już mieszanką szpiegowskiego thrillera i filmu przygodowego, lecz mieszanką parodii kina szpiegowskiego w ogóle i satyry obyczajowej.
Na pierwszy rzut oka tytułowy agent jawić się może jako typowy bohater tego typu kina - uroczy i sympatyczny przystojniak o śnieżnobiałym uzębieniu, doskonale wiedzący jak podrywać przedstawicielki płci pięknej, a także jak bić, aby naprawdę bolało.
Cała zabawa polega tu na zestawieniu archetypu bohatera kina szpiegowskiego z rzeczywistością wprawdzie niezbyt poważną, ale powiedzmy, że bliższą tej naszej, niż realiom, jakie znamy ze starych produkcji tego sortu. Np. bohater wszystkie kobiety postrzega jako niezbyt rozgarnięte istoty gotowe w każdej chwili się z nim przespać. Nie dociera do niego, że może być inaczej. Odwiedzany Kair to dla niego jedna wielka wioska, pełna śmiesznych, prymitywnych ludzi wyznających jakąś debilną religię i w ogóle mających jakieś kosmiczne zwyczaje. Nie to, co on - majętny, nowoczesny Francuz. Chodząca doskonałość. Niemal wszystkie zalety postaci w stylu Jamesa Bonda (ale też wyidealizowanego obywatela społeczeństwa zachodniego francuskiego) zostały wywrócone do góry nogami. Nie tylko by rozbawić, ale by też skrytykować. Innymi słowy, choć niektóre gagi są tak samo głupie, jak sam OSS 117, opowieść cechuje się nieco wyższym poziomem niż seria Naga broń czy tytuły jej podobne.
Sam film to przede wszystkim świetne ćwiczenie stylistyczne. Akcja rozgrywa się w 1955 roku i na każdym kroku widoczna jest stylizacja na kino tego okresu - od specyficznego sposobu kadrowania przez kolorystykę po oddzielające kolejne sekwencje sklejki montażowe, choć te akurat należałoby przypisać produkcjom nieco starszym. Pełnią one jednak dokładnie taką samą funkcję, co w nieśmiertelnym Młodym Frankensteinie Mela Brooksa - konsekwentnie dystansują widza, dodając też opowiadanej historii swoistego uroku. Raz na jakiś czas zdarzają się też prześmiewcze parafrazy formalnych rozwiązań typowych dla kina lat 50. Np. gdy postaci zaczynają się delikatnie całować w pewnym pokoju, kamera leniwie zmierza w inną stronę, ale niestety po drodze napotyka wiszące na ścianie lustro, w którym widać, iż wcale się tak grzecznie już nie zachowują. A więc cały ten jakże subtelny romantyzm diabli wzięli. Ręka zszokowanego operatora drży, wreszcie kamera w ekspresowym tempie szwenkuje w stronę miejsca bezpieczniejszego dla wrażliwości widza.
OSS 117 - Kair, gniazdo szpiegów nie jest filmem, dla którego warto sprzedać swoją nerkę, ale jego seans z pewnością nie będzie czasem straconym. Szkoda tylko, że na tej części przygód debilnego agenta reżyser nie poprzestał. Komercyjny sukces zachęcił go do realizacji filmu OSS 117 - Rio nie odpowiada, który to posiada chyba wszystkie możliwe mankamenty przeciętnego sequela. Dowcip opowiedziany po raz drugi już nie śmieszy, satyryczne ostrze zostało stępione, intryga uproszczona (a przecież już w pierwszej części nie należy do skomplikowanych), wreszcie konteksty i podteksty zastąpione zostały okropną dosłownością. Wtórna rzecz i nawet stylizacja na kino końca lat 60. - z wpływami pop-artu na czele - nie pomaga. Przez to nie czekam już na polską premierę Artysty tak niecierpliwie, jak wcześniej. Ale, oczywiście, ciągle liczę na kawał porządnego kina.
Marcin Zembrzuski - domorosły krytyk filmowy i komiksowy. Jeden z redaktorów internetowego magazynu Kolorowe Zeszyty, stały współpracownik portalu Stopklatka. Na sumieniu ma też kilka innych grzechów. Prowadzi bloga w głównej mierze poświęconego kinu szerzej w Polsce nieznanemu, niedocenianemu lub zwyczajnie zapomnianemu, a czasem także sztuce komiksu.
Tekst pochodzi z blogu Autora.