Wiarygodny nie znaczy prawdziwy. Chwyt ten, nobilitujący amatorski charakter zdjęć i brak technicznego profesjonalizmu, przyczynił się do sukcesu takich filmów jak Blair Witch Project, serii Paranormal Activity i hiszpańskiego Rec. Od czasu premiery pierwszego z wymienionych upłynęło jednak 14 lat. Mimo że entuzjazm nieco opadł, rozwiązanie to wciąż inspiruje do podobnych poszukiwań w dziedzinie filmów grozy, czy produkcji katastroficznych, patrz: Projekt: Monster. Roztrzęsiona kamera, niewykadrowany obraz, utrata ostrości w najbardziej dramatycznych momentach – to pełen słownik technicznych sztuczek, które nie uciekając się do dosłowności (wszakże najłatwiej jest pokazać potwora), eskalują napięcie w mniej ograny sposób niż smyczkowe unisono w wysokich rejestrach. Film norweskiego reżysera, André Øvredala, wykorzystuje tę konwencję, by wprowadzić widza w coraz głębsze trzęsawiska zgrywy z filmowego realizmu, rzetelności dokumentalisty, czy – skierowanej ku domowym klechdom – paranoi. Film, zatytułowany mało dezorientująco Łowca trolli, nie każe się wprawdzie smarować widzowi trollowym łojem dla lepszej zabawy, ale słoik krwi chrześcijanina przyda się w zapasie. Tak uzbrojeni w znajomość gatunkowych konwencji i wielokrotnie oglądanych efektów specjalnych możemy wyruszyć na polowanie.


Kto nosi nasze spojrzenie? Trójka studentów. To ona na własną rękę postanawia rozwikłać zagadkę grasującego po okolicy kłusownika. Idąc po śladach martwych niedźwiedzi, rozbitych obozowisk i furgonów telewizyjnych, rejestrują wszystko, co wpadnie im w obiektyw. Nie domyślają się, że odciski wielkich stóp, zarejestrowane w miejscach napaści na pobożnych turystów, doprowadzą ich do przyczepy kampingowej ostatniego łowcy trolli.
Hans to rosły typ, z dłońmi jak bochenki chleba. Nie od razu zgadza się na zabranie ze sobą „dzieciaków”, którzy norweskie stwory włożyliby między bajki. Jak rozwiążemy ten problem, Scooby? Najlepiej – napędzając im stracha!

Nie tylko arsenał łowcy, złożony z krwi wierzących i kwarcówek, należy do najbardziej pomysłowych w gatunku, ale i stwory, niczym z Parku Jurajskiego, zestawione z ich wyobrażeniami z dziecięcych wierszyków, są pomysłowe i komiczne zarazem. W roli Hansa obsadzono słynnego w Norwegii komika, który wygrywa konsekwencją – grobową miną w niepoważnej sytuacji. Ciekawie wyszło też przełożenie konspiracyjnej siatki „łowców” UFO na grunt skandynawski. I tamtejszy rząd ma swoją „Strefę 51”, a linie wysokiego napięcia okazują się służyć do trzymania największych okazów w zagrodzie. Agenci i oficjele wydają się żywcem wyjęci spomiędzy Miasteczka Twin Peaks i Archiwum X. Jest wśród nich polski eksporter martwych misiów, który usiłuje wmówić ekipie telewizyjnej, że w zwyczajach niedźwiedzi jest czasem chodzić na krzyż. Gwiazdami pozostają jednak trolle. Wygenerowane komputerowo, zwaliste skupiska pikseli, są również dość głupie. Same przyczyniły się do zagłady gatunku. Stąd i stworzenia i łowca należą już do ostatnich.


Łowca trolli Øvredala nie jest ani horrorem, ani filmem przyrodniczym. To „paranormal mockumentary”, który na każdym kroku potwierdza swój autentyzm środkami technicznymi i podważa go poprzez absurdalną treść. Temu zamierzeniu nie brak konsekwencji. W jednej ze scen obiektyw zostaje rozbity. Akcja nie pozwala na natychmiastową naprawę usterki, więc pomimo niedogodności i my obserwujemy krainę trolli głównie dzięki prześwitom pomiędzy pęknięciami. W zastosowanej metodzie najważniejsze jest oczywiście słowo „mock” – kpić, wyszydzać – wskazujące, któremu z aspektów przedstawienia należy poświęcić najwięcej uwagi. Johanna, biegając z mikrofonem, najczęściej łapie wiatr. Macha drążkiem jak kosą nad głowami bohaterów. Pozostali dwaj studenci nawet w śmiertelnie groźnej sytuacji przerzucają się dowcipami. Po wykpieniu warsztatu filmowca, przychodzi kolej na naukowość. Łowca trolli w inteligentny sposób cytuje legendy i bajki, traktując je jak historyczne dokumenty. Trolle grasują więc głównie w nocy, a ostre światło zmienia je w kamień. Dodatkowe głowy to narośla – kontynuuje wykład Hans – mające odstraszać przeciwników i wabić samice. Tradycyjne opowieści zastąpione zostają nowymi mitami, próbującymi rozwikłać tajemnice na poziomie molekularnym. Weterynarz, do którego przyjeżdża łowca z ekipą, ogląda próbkę krwi pod mikroskopem. Później tłumaczy, że nagła i często makabryczna śmierć stworzeń jest rezultatem niezdolności organizmu do przetwarzania witaminy D w wapń. No, ale o tym wie przecież każde, grzeczne kładące się spać, dziecko.


Kino norweskie pojawia się i znika na mapie światowego Kina. Elling czy Historie kuchenne to jedyne w swoim rodzaju płatki śniegu, które od czasu do czasu oprószą filmowe festiwale. Produkcje pokroju Łowcy trolli zaskarbiają sobie więc głównie sympatię festiwalowiczów (film pokazywano na Nowych Horyzontach w 2011 roku). Teraz może dołączą do nich widzowie „głównego” obiegu. Zrealizowany z humorem i pomysłem Łowca trolli ma jeszcze jeden atut. To piękna pocztówka z mroźnego kraju. Zdjęcia w plenerze ukazują połacie śniegu, górski krajobraz i czyste jeziora. Mityczne trolle są częścią tej krainy. To one, w większości, skamieniały w ten pejzaż.



Łowca trolli (Trolljegeren)
scenariusz i reżyseria: André Øvredal
obsada: Otto Jespersen, Glenn Erland Tosterud, Johanna Mørck, Tomas Larsen, Urmila Berg-Domaas
kraj: Norwegia
rok: 2010
czas trwania: 103 min
premiera w Polsce: 23 grudnia 2011 r.
2M Films

Maciej Stasiowski - rocznik '85 (dobry rocznik), filmoznawca i audiofil. Laureat konkursu na najlepszy tekst krytyczny Kamera Akcja 2011, wyróżniony w konkursie im. Krzysztofa Mętraka 2010. Rówieśnik wielu wspaniałych longplayów, m.in. "Misplaced Childhood" Marillion i "Hounds of Love" Kate Bush. Nieco spóźniony na pokolenie X i zbyt laicki na pokolenie JP2. Lubi amerykańską prozę spod znaku Kurta Vonneguta i Josepha Hellera.