Niestety, po seansie zostaje nieodparte wrażenie – prześladujące prawie równie mocno jak przerażająca scena gwałtu na Salander – że z tej mozaiki świetnych pomysłów nie powstała spójna całość. Każdy z nich istnieje sobie a muzom, nie składając się ani na doskonały produkt popkultury, ani na dobrą adaptację.

Próba pisania o Dziewczynie z tatuażem w oderwaniu od literackiego pierwowzoru jest zadaniem arcytrudnym. Trylogia Millennium Stiega Larssona tak dalece zrosła się z legendą i osobą – a zwłaszcza osobowością – autora, że jego przekonania polityczne, zaangażowanie w debatę publiczną, a nawet życie prywatne stały się jednym z kontekstów jej odczytywania. Larsson sam zresztą tak traktował Millennium, poczynając już od pierwszego tomu. Historia dziennikarza, Mikaela Blomkvista, który w wyniku chwilowego załamania zawodowego zgadza się zająć zniknięciem sprzed laty szesnastoletniej Harriet, bratanicy szwedzkiego potentata, Henrika Vangera (Christopher Plummer), stanowi bowiem jedynie punkt wyjścia dla wielkiego traktatu społeczno-politycznego, zręcznie splecionego z typowymi kryminalnymi fabułami.


Główny temat pierwszego tomu jest zawarty w oryginalnym i nieprzypadkowym tytule (Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet) i koncentruje się na diagnozie patologii toczących sytą i dojrzałą demokrację. To, o czym marzą miliony na całym świecie, upatrując w Szwecji społecznego raju na ziemi, dla Larssona jest piekłem, przede wszystkim kobiet i mniejszości, wynikającym z historii – haniebnego i niewyegzorcyzmowanego romansu z nazizmem – dziedziczonego zła, skrajnie wynaturzonego patriarchatu i opiekuńczości, która tak naprawdę prowadzi do zniewolenia.

Czy to wszystko – i znacznie więcej – dało się przenieść na ekran? I przede wszystkim – czy ma to znaczenie, skoro każdy film jest dziełem autonomicznym, a wierność bądź niewierność powinny być ostatnim kryterium oceniania kina? Główna słabość Dziewczyny... polega jednak na tym, że scenarzysta, Steven Zaillian, zdecydował się na ową wierność dokładnie tam, gdzie nie trzeba.
Przeniósł na ekran słabsze elementy książki, wyrzucając to, co zdecydowało o jej statusie światowego fenomenu. Scenariusz powiela więc przynajmniej jeden błąd z powieści, czyli ujęcie klamry – procesu o zniesławienie przegranego w punkcie wyjścia przez Blomkvista, który w finale oczywiście dowodzi swej uczciwości. Wątek ten nie znalazł jednak dobrego miejsca w fabule. Jest jedynie katalizatorem uzasadniającym, dlaczego dziennikarska osobowość prowadząca bujne życie w Sztokholmie miałaby spędzić długie zimowe miesiące w odciętej od cywilizacji (jakże znaczący brak zasięgu!) wyspie, grzebać w starych dokumentach i zdjęciach oraz rozwiązywać sprawę, której wielu innych nie podołało. Kiedy sekret zniknięcia Harriet jest już rozwiązany i na dłuższy czas wracamy do procesu, trudno się domyślić po co. Skrót narracyjny – o wyroku dowiadujemy się z tła, wiadomości telewizyjnych – wskazuje, że Zillian i Fincher też dostrzegli ten problem, tylko mu nie zaradzili. Podobnych prób ratowania sypiącej się fabuły można dostrzec kilka. Nagłe olśnienie, które prowadzi Blomkvista do wyjaśnienia zagadki, wygląda, jakby u jego genezy leżało nerwowe: „to jest już sto trzydziesta minuta, trzeba wyjaśnić ten wątek i wrócić do klamry”.


Z tego powodu film (powielając słabość książki) ma kilka zakończeń i punktów kulminacyjnych, ale żaden z nich nie przynosi mocnej puenty. Rozwlekły finał jest raczej wprowadzeniem do kolejnej części niż zamknięciem pierwszej. Takie rozwiązanie przywodziłoby na myśl serial telewizyjny, gdyby nie to, że nieprecyzyjne scenariusze są we współczesnych serialach rzadkością, a brak albo efektownej puenty, albo spektakularnego cliffhangera jest czymś wręcz niespotykanym. Między innymi dlatego Dziewczyna... nie pokonuje poprzeczki popkulturowej jakości, wyznaczanej obecnie przez produkcje telewizyjne. Czy jednak po Davidzie Fincherze mamy oczekiwać mniej?

Czemu to, co jest u Larssona, ale już nie w filmie – szeroko rozumiany System – jest takie ważne? Przede wszystkim dlatego, że motywuje wszystkie wydarzenia: zniknięcie Harriet, pobudki mordercy kobiet, patologie rodziny Vangerów. Tkwi też u podstaw fenomenalnej postaci Salander, głównego powodu, dla którego Millennium kochają nie tylko fani literatury sensacyjnej, ale też toleraści, feministki, Oburzeni i anarchiści.


Wydawałoby się, że dokonana przez amerykańskiego wydawcę i utrzymana w filmie zmiana tytułu oznacza pogłębienie postaci i zmierzenie się z tkwiącą w niej tajemnicą. Rooney Mara – obdarzona zwodniczo delikatną urodą, z którą kontrastują kolczyki we wszystkich możliwych miejscach i mocny makijaż – radzi sobie dobrze, a trzeba pamiętać, że miała utrudnione zadanie. W Salander już wcześniej i ze znakomitym skutkiem wcieliła się bowiem szwedzka aktorka, Noomi Rapace. O pewnej słabości – nie roli, lecz postaci – po raz kolejny decydują jednak braki scenariuszowe. Czym jest Lisbeth – z całym swoim gniewem, anarchią i nieufnością wobec świata – bez głównego przeciwnika, czyli Systemu? Jak właściwie motywowane są jej zachowania w filmie? U Finchera jest ona całkowicie samowytłumaczalna, a twórcy wysyłają sygnał – jest, jaka jest, bo to w końcu Salander. I wszytko jasne. Wskazuje na to relacja Lisbeth z jej kuratorem Bjurmanem (Yorick van Wageningen). To pod jego sadystyczny nadzór zostaje oddana po ciężkiej chorobie poprzedniego opiekuna, wyrozumiałego Palmgrena (Bengt C.W. Carlsson). Na spotkaniu z Bjurmanem bohaterka pada ofiarą brutalnego gwałtu, za który sama wymierza równie okrutną sprawiedliwość. Sposób ukazania tych wydarzeń sugeruje jednak, że to, co przytrafia się Salander, jest koszmarnym zrządzeniem losu – ze wszystkich ludzi trafia akurat na zboczeńca-sadystę. Kiedy więc podczas dokonywania zemsty krzyczy: „jestem niezrównoważona”, możemy jej wierzyć. To także może wyjaśniać jej niestandardowe zachowania, agresję, ekscentryczny wygląd i styl życia.


A przecież w pierwowzorze jest dokładnie na odwrót – charakter Salander to w dużej mierze wynik opresyjnego systemu, tego samego, który starał się demaskować Blomkvist. I powinno to być jasne od samego początku, nawet bez szczegółowej wiedzy o trudach jej życia. To nie anielski Palmgren, lecz diabelski Bjurman jest typowym przedstawicielem Systemu, nie odstępstwem, lecz regułą. Inną jego częścią jest policja, dlatego Salander nawet nie rozważa zgłoszenia gwałtu (z którego udowodnieniem nie miałaby najmniejszych problemów) i bierze sprawy we własne ręce. Jej stan psychiczny, nawet bolesna przeszłość (w filmie ledwie sugerowana), nie są więc wystarczającym wyjaśnieniem tego, co robi i dlaczego walczy z taka determinacją. Salander bez Systemu pozostaje niezrównoważoną socjopatką, szukającą zemsty, ale też miłości, i gotową się zmienić, bo poznała prawdziwego przyjaciela. Skądinąd w takiej roli bardzo dobrze sprawdza się Daniel Craig, tworząc obraz nowoczesnego i wrażliwego mężczyzny wyznającego tzw. „miękkie wartości”, który właśnie dzięki nim, a nie z innych (niezaprzeczalnie atrakcyjnych) względów, cieszy się powodzeniem u kobiet.


Fincher zrobił więc porządny, choć niekoniecznie porywający film, kompletnie pomijając to, co dla Larssona było najważniejsze, i proponując w zamian raczej formę niż treść. Wszystko wskazuje, że mężczyźni nienawidzący kobiet w dalekiej Szwecji po prostu niespecjalnie go interesowali, do czego zresztą miał prawo. Błędem było jednak niedostrzeżenie, że Larsson wyraźnie i świadomie ogrywa wytarte kryminalne chwyty, bo bynajmniej nie o to mu chodzi. W filmie nie ma tego, o co chodziło, zostają więc wytarte chwyty.



Dziewczyna z tatuażem
(The Girl with the Dragon Tattoo)
reżyseria: David Fincher    
scenariusz: Steven Zaillian    
muzyka Trent Reznor, Atticus Ross
zdjęcia: Jeff Cronenweth    
obsada: Daniel Craig, Rooney Mara, Christopher Plummer, Stellan Skarsgard, Steven Berkoff, Robin Wright, Yorick van Wageningen, Joely Richardson, Geraldine James, Goran Visnjic, Donald Sumpter, Ulf Friberg, Bengt C.W. Carlsson, Tony Way, Per Myrberg i inni
kraj: USA
rok: 2011
czas trwania: 158 min
premiera: 20 grudnia 2011 r. (USA), 13 stycznia 2012 r. (Polska)
UIP