Głównym bohaterem Werewolves of Montpellier jest mieszkający we Francji niespełniony artysta imieniem Sven, trudniący się fachem złodzieja biżuterii. Jest to jednak złodziej dosyć nietypowy, gdyż każdego kolejnego rabunku dokonuje w stroju wilkołaka. Dlaczego? Bo dzięki temu w momencie ewentualnego przyłapania na kradzieży automatycznie wywołuje u swojej ofiary dezorientację i strach, co daje mu czas do ucieczki. Na jego nieszczęście podczas jednego z nocnych powrotów do domu zostaje zauważony przez personę dzierżącą aparat fotograficzny. Następnego dnia jego zdjęcie ukazuje się w lokalnej gazecie, przez co o jego działalności dowiadują się prawdziwe wilkołaki. Z rozgłosu, jaki im przyniósł, nie są zbyt zadowolone. Kara zdaje się być nieunikniona.

Gatunek jest wbrew pozorom punktem wyjścia. W centrum zainteresowań autora pozostają skomplikowane relacje międzyludzkie, zaprezentowane szeregiem luźno powiązanych ze sobą scen obyczajowych. A więc Jason w swoim żywiole. Wówczas poznajemy bohatera jako "szarego człowieka", którego życie nie różni się niczym szczególnym od milionów innych obywateli tego świata. Za wyjątkiem jego okazjonalnych nocnych eskapad, rzecz jasna. Co nie znaczy jeszcze, iż za dnia jest tak przeciętny, jak to tylko możliwe. To w końcu artysta, jednostka w pewnej mierze osobliwa (na co najlepszym przykładem zdają się być zaskakujące powody jego złodziejskiego fachu).
Ale podobnie jest i z pozostałymi postaciami – zwyczajnymi i niezwyczajnymi jednocześnie. Każda o własnym, bardzo wyraźnie zarysowanym charakterze. Ludzie z krwi i kości, chciałoby się powiedzieć, gdyby tylko nie to, że pozostają uwięzione w ciałach humanoidalnych zwierząt.

A co z wilkołakami? Gatunek, po jaki autor sięga, odgrywa rolę drugorzędną, co nie znaczy jednak, iż jest jedynie efektownym dodatkiem do głównej opowieści. Z jednej strony pełni funkcję dramaturgiczną, zgrabnie porządkując kolejne epizody i uzupełniając je o odpowiednią dynamikę, z drugiej zaś stanowi swoisty motyw przewodni historii, będący, jak się ma w końcu okazać, metaforycznym odbiciem głównych wątków. Wilkołaki i bohater przebierający się za jednego z nich to motywy doskonale odzwierciedlające takie tematy jak... skryta miłość i homoseksualizm. Brzmi to być może bezsensownie, ale autor klei te wszystkie elementy bardzo sprawnie, bez śladów jakiejkolwiek pretensjonalności.

Werewolves of Montpellier, choć moim zdaniem nie zalicza się do czołówki komiksów Norwega, stanowi dosyć imponujący popis jego intelektu i wyobraźni. Dowodzi też jak ważna jest w sztuce intuicja artysty. W końcu Jason swoją pracę opiera na częściowej improwizacji. Jak mówił w wywiadzie udzielonym portalowi The Casual Optimist, nigdy nie pisze całych scenariuszy. Zapisuje kilka dialogów i bierze się do roboty. Zwykle pracuje na dziewięciu, dziesięciu stronach jednocześnie. Tu coś dopisze, tam coś domaluje. Jednocześnie wymyśla kolejne szczegóły opowieści. Werewolves... to jeden z tych komiksów, w których ten specyficzny styl pracy zdaje się być najbardziej widoczny (w przeciwieństwie do np. precyzyjnego Skasowałem Adolfa Hitlera). W efekcie tego mamy rzecz, którą z jednej strony można by podzielić na wiele krótkich historyjek, z drugiej jednak wszystkie one ostatecznie idealnie się ze sobą zespalają i tylko jako całość posiadają odpowiednią siłę rażenia.

Autor w kilku miejscach przypomina, że jest mistrzem scenariuszowego kontekstu i podtekstu. Łączy subtelność ze swego rodzaju wulgarnością czy dosłownością, wreszcie pomysłowo bawi się narracją (strona przedstawiająca kręcące się w kółko kadry, na których nazbyt pijane postaci próbują wrócić do domu to jeden z najlepszych jasonowskich fragmentów, jakie kiedykolwiek widziałem). I te rysunki. Dopiero pod koniec lektury zorientowałem się, że pieskie postaci posiadające normalne psy powinny mnie dziwić. Ale nic z tych rzeczy. W ten podszyty absurdem świat wsiąka się niemalże z miejsca, nie tyle za sprawą zaskakująco naturalnie skonstruowanej opowieści, co doskonale ją obrazującego rysunkowego minimalizmu. To jedyna w swoim rodzaju wyrafinowana prostota. Styl, który – w pewnym sensie – uzależnia. A w wypadku tego konkretnego tytułu – bawi jak cholera. Ale, oczywiście, do końca wesoło być nie może. Choć to najzabawniejszy komiks Norwega, jaki znam, bez posmaku goryczy obejść się nie mogło. I bardzo dobrze.


Marcin Zembrzuski - domorosły krytyk filmowy i komiksowy. Jeden z redaktorów internetowego magazynu Kolorowe Zeszyty, stały współpracownik portalu Stopklatka. Na sumieniu ma też kilka innych grzechów. Prowadzi bloga w głównej mierze poświęconego kinu szerzej w Polsce nieznanemu, niedocenianemu lub zwyczajnie zapomnianemu, a czasem także sztuce komiksu.