NASZE FILMY ROKU - ODSŁONA PIERWSZA
NASZE FILMY ROKU - ODSŁONA DRUGA
16 stycznia policzymy i poważymy wszystkie głosy i okaże się, jakie wybraliśmy FILMY ROKU 2011 ;)
EWA DRYGALSKA
1. Prawdziwe męstwo, reż. Ethan Coen, Joel Coen
Feministyczna wersja przygód Hucka Finna w remake’u filmu Henry’ego Hathawaya z 1969 roku. Gwiazdorską obsadę z Johnem Waynem i Robertem Duvallem na czele zastąpili doskonali: Jeff Bridges, Josh Brolin i młodziutka Hailee Steinfeld w roli głównej. Coenowie, biorąc na warsztat western, dali nam żywe, wartkie, chwytające za serce, surowe kino drogi w odświeżonej wersji. Opiekuńczy duch Stevena Spielberga zapewnia magię i porywającą przygodę, chyba jedyną taką w mijającym roku. Gdy zawodzi wszystko inne, Ethan i Joel zawsze dostarczą ci dobrej rozrywki.
2. Rozstanie, reż. Asghar Farhadi
Film Irańczyka Asghara Farhadiego jak mantra do znudzenia powtarza się we wszystkich podsumowaniach i rankingach roku 2011. Coś musi w tym być, skoro ten skromny dramat rodzinny tak skutecznie połączył gusta większości krytyków. „Rozstanie” to powrót do scenariusza i najlepszy film gatunkowy, jaki przewinął się przez kina w tym roku: perfekcyjnie skonstruowany portret trzyma w napięciu, dręczy i daje przyjemność, jest uniwersalny, ale jednocześnie dobrze osadzony w lokalnym kontekście. Hollywood na korepetycje do Farhadiego!
3. Somewhere, reż. Sofia Coppola
Sofia Coppola zamiast połączyć, wszystkich podzieliła. Jedni zarzucali Somewhere wtórność wobec poprzednich filmów, powtarzanie tych samych motywów, miałkość i banalność, inni dali jej Złote Lwy i wysokie noty za wyrafinowaną nudę na ekranie. W jakiej formie jest ulubiona indie reżyserka, rozstrzygnie zapewne jej kolejny projekt Bling Ring, który jak głosi plotka, ma być ekranizacją historii szajki nastoletnich złodziei z Kalifornii, na przełomie 2008 i 2009 roku okradających rezydencje sławnych i bogatych, między innymi Paris Hilton, Lindsay Lohan czy Orlando Blooma. Dlaczego? Byli znudzeni...
Nagrody Specjalne - dla:
1. Cyfrowej rekonstrukcji arcydzieł polskiego kina z czasów, gdyby było wielkie (z Niewinnymi Czarodziejami na czele).
2. Uznanych hollywoodzkich reżyserów, którzy mądrze wywęszyli żyłę złota w renesansie telewizji i postanowili zainwestować swoje nazwiska i talenty w seriale, tak skutecznie kradnące publiczność kinu: Todd Haynes (Mildred Pierce), Gus Van Sant (Boss), Michael Mann (Luck) i nawet rodzima Agnieszka Holland (The Killing, Treme).
KAROL KUĆMIERZ
1. Drive, reż.
Film Nicolasa Windinga Refna jest jak fantastyczny popowy singiel, podobny do tych odsłuchiwanych w samochodzie przez głównego bohatera. Wypolerowany produkcyjnie, wypełniony hookami, minimalistycznie zwięzły i aż proszący się o ponowne odtworzenie. Drive to destylat licznych poprzedników i inspiracji, łączący znane skądinąd składniki, ale trudny do zaszufladkowania jako jednoznaczny hołd dla konkretnego popkulturowego artefaktu.
Możemy widzieć w nim Hughesa, Manna, Hilla czy Friedkina, lecz nie tylko o skojarzenia tu chodzi (choć jest ich całe mnóstwo), lecz o wykonanie. Jak powtarza od lat Roger Ebert, liczy się „jak”, a nie „co”, a w tym przypadku „jak” to imponująca, opanowana reżyseria i mistrzowskie manipulacje poziomem napięcia – zupełnie jakby wystarczyło użyć odpowiedniego pokrętła (a Refn z pewnością wziął przykład ze Spinal Tap, bo potrafi podkręcić do jedenastu). Drive posiada także dopracowany i charakterystyczny look — różowa czcionka napisów, syntezatorowy soundtrack, wygląd bohatera granego przez Goslinga (sytuujący go gdzieś pomiędzy Stuntmanem Mikiem a Sailorem Ripleyem).
Ponadto, w okresie wielkiej ofensywy amerykańskich seriali, to chyba nie przypadek, że na planie jednego filmu spotkali się przedstawiciele Breaking Bad, Mad Men i Sons of Anarchy?
2. Szpieg, reż. Tomas Alfredson
Tinker Tailor Soldier Spy, skrócony w Polsce do samego Szpiega, to przykład precyzyjnej kontroli nad skomplikowanym, wielowątkowym materiałem – opartym na prozie Johna le Carré. Reżyser Tomas Alfredson, autor zdjęć Hoyte Van Hoytema oraz scenarzyści Bridget O’Connor i Peter Straughan podtrzymują jednocześnie wiele wirujących talerzy, jednak żaden nie rozbija się z trzaskiem.
Szpieg to film wyciszony i przygaszony, trzeba do niego stopniowo przyzwyczaić wzrok, jednak tuż za warstwą dymu, za zakurzonymi szybami i skrzypiącymi drzwiami przygnębiających pomieszczeń rozgrywa się pasjonujący dramat szpiegowski, z udziałem plejady wyrafinowanych graczy. Każdy obserwuje tutaj każdego, a wszystkich obserwuje kamera – Alfredson we wspaniałym stylu przypomina o voyeurystycznym aspekcie kina, w świecie agentów MI6 odnajduje samotne, paranoiczne jednostki i kadruje je w wysmakowanych kompozycjach (a wybór estetyczny, jak dowiadujemy się z filmu, jest równie ważny jak etyczny).
Nazwiska w obsadzie mówią same za siebie, wystarczy je wymienić w jednym szeregu, żeby zrozumieć ich wagę: Gary Oldman, Colin Firth, Tom Hardy, John Hurt, Mark Strong. Choć czas ekranowy nie został wszystkim przydzielony równomiernie, aktorzy nie dają tego odczuć. Sekwencja ze świątecznego przyjęcia, skupiająca głównych bohaterów w jednym pomieszczeniu, to jeden z najlepiej zrobionych kawałków kina w tym roku – tak jak i cały film Alfredsona.
3. Wujek Boonmee, który potrafi przywołać swoje poprzednie wcielenia, reż. Apichatpong Weerasethakul
Nagrodzone w Cannes dzieło Apichatponga Weerasethakula powstało w 2010 roku, jednak polska premiera miała miejsce w zeszłym roku, warto więc przy okazji przypomnieć twórczość tego nietuzinkowego tajskiego reżysera.
Wujek Boonmee to specyficzne doświadczenie (szczególnie, że to część większego projektu artystycznego zatytułowanego Primitive). Nie jest to jednak film trudny w odbiorze, choć czytając o nim (lub po samym tytule), wielu z pewnością wyobraża go sobie jako niestrawny artystowski eksperyment. Mimo odmiennego kręgu kulturowego, nie powinno być także problemu z akceptacją jego symboliki i wizji świata (umarli przebywający wśród żywych jak gdyby nigdy nic). Jednak mimo tych zapewnień wciąż jest to dzieło jakby z innego wymiaru, intymna wypowiedź twórcy inspirującego się alternatywnymi gatunkami, formami i spojrzeniem na rzeczywistość; coś obcego, a jednak dziwnie znajomego.
Stratą czasu jest opisywanie „fabuły” Wujka Boonmee, próby przybliżenia słowami jego stylu, nastroju i tonu. Można odczuć, że niekonwencjonalna narracja, którą prowadzi reżyser, jest dla niego bardzo osobista (pojawiają się bohaterowie z jego poprzednich filmów) i z pewnością dotyka kontekstów nie do odszyfrowania bez odpowiedniego przygotowania. Jednak nie ma to wielkiego wpływu na odbiór filmu: obrazy Weerasethakula pochłaniają bardziej niż najlepiej wykorzystane 3D – są wielowymiarowe, żywe i z niewymuszoną lekkością dotykają niedotykalnego. A do tego często jest bardzo zabawnie.
(kolejność alfabetyczna)
Nagroda specjalna: Louis C.K.
Amerykański komik Louis C.K. egzystuje gdzieś na granicy świata filmu, serialu i stand-up comedy, ale nie przeszkadza mu to być jednym z najciekawszych twórców w tych dziedzinach, w dodatku wykazującym dużą wszechstronność. Dla piszącego te słowa to zdecydowanie najważniejsza postać mijającego roku. Już od jakiegoś czasu dokonania Louisa C.K. pną się w górę (ewoluując artystycznie i komercyjnie). Nadal jest uznawany za „komika dla komików” i cieszy się ogromnym szacunkiem w branży, jednak nie tracąc swojej integralności, zdobywa coraz rozleglejsze rzesze zwolenników.
Niezależnie od platformy medialnej, Louis C.K. pozostaje artystą nieustraszonym. Jego stand-up to jak dotychczas pomnik w trakcie tworzenia, już wymieniany jednym tchem z takimi legendami jak Bill Hicks czy George Carlin. Serial Louie to zaś zupełnie autorski (C.K. produkuje, pisze, reżyseruje, gra główną rolę) projekt, niepodobny do niczego i zaskakujący na każdym kroku. Nieprzystająca do telewizyjnych norm produkcja balansuje pomiędzy komedią a dramatem, eksperymentuje z formą, potrafi zaszokować obscenicznym czy surrealistycznym humorem, żeby chwilę później autentycznie i dogłębnie wzruszyć.
Louis C.K. czerpie pełnymi garściami ze swojego życia i doświadczenia, nie boi się zauważać stosów belek we własnym oku, a jego obserwacje dotyczące stosunków międzyludzkich, seksu, religii, wychowywania dzieci, popkultury czy samej branży komediowej nie mają sobie równych w szczerości i nieustępliwości. Nikt w 2011 nie był tak blisko odpowiedzi na nurtujące wszystkich pytanie: „jak żyć?”. W konsekwencji mamy do czynienia z jednym najwspanialszych seriali roku, mogącym swobodnie konkurować z takimi zawodnikami jak Breaking Bad, Gra o tron czy Zakazane imperium.
Osiągnięcia w 2011: w styczniu wydany zostaje album i film koncertowy Hilarious (wcześniej zrobił furorę na festiwalu Sundance); drugi sezon serialu Louie dla stacji FX zostaje uznany za jeden z najlepszych sezonów telewizyjnych tego roku; C.K. zostaje nominowany do nagrody Emmy jako scenarzysta i aktor w tymże serialu; 10 grudnia – premiera Live at the Beacon Theater, do ściągnięcia ze strony internetowej Louisa za 5$.
Dodatkowo wszystkie wywiady i podcasty, w których wystąpił, są warte uwagi i często równie wartościowe, jak jego bardziej regularna twórczość.
MACIEJ STASIOWSKI
1. I tak nie zależy nam na muzyce, reż. Cédric Dupire, Gaspard Kuentz
Zgiełk i komponowanie nie łączą się w związek frazeologiczny. Produkcja hałasu bardziej by pasowała, jednak w filmie francuskiego duetu Dupire/Kuentz bohaterami są artyści dosłownie rzeźbiący w jazgocie. Każdy z nich pokazany jest w swojej domenie – Fuyuki Yamakawa amplifikujący bicie swojego serca występuje w ciemnej piwniczce; Otomo Yoshihide katuje sampler na scenie. Hiromichi Sakamoto z kolei okrutnie obchodzi się z wiolonczelą, traktując ją szlifierką. Najważniejsze, że i filmowi narzuca się specyficzna rytmika tych wykonawców, a montaż „tańczy” w rytm kakofonii. Przed pokazem w kinie ostrzeżono, że poziom dźwięku może być dla niektórych widzów nie do zniesienia. Co za różnica? Przecież próg bólu i próg przyjemności leżą tuż obok siebie.
2. Drive, reż. Nicolas Winding Refn
Realizacyjny majstersztyk, który przebija i tak już niemal doskonałego Bronsona. Kręgosłup opowieści jest niemal archetypiczny i można by na nim wykazać wszystkie cechy klasycznej hollywoodzkiej bajki: jeździec znikąd (Ryan Gosling), księżniczka z apartamentowca (Carey Mulligan), zły gangster o aparycji Salvatore z Imienia róży (Ron Perlman). Nie mogę się pozbyć z pamięci wielu scen, w tym „erosa+masakry” w windzie oraz agresywnego pościgu po (w zasadzie) udanym napadzie. Elektroniczną muzykę, jak gumę balonową, reżyseria Refna przeżuwa na miazgę, nawet w tak sielankowej scenie jak jazda kanałem do doliny San Fernando. No i ta skórzana kurtka, przypominająca kultowy film Kennetha Angera Scorpio Rising. Założę się, że wiele radości sprawiło Refnowi zachlapanie jej krwią.
3. Nie opuszczaj mnie, reż. Mark Romanek
Nie opuszczaj mnie wraz z Kodem nieśmiertelności Duncana Jonesa to ciekawa i niezwykła para. Zdecydowanie najlepsze science fiction zeszłego roku, przy czym jeden film jest antynomią drugiego. Kod Nieśmiertelności jest jak zawiły labirynt, w którym wręcz wypada się zgubić w trakcie filmowej narracji, podczas gdy film Romanka oddziałuje w pierwszej kolejności na emocje. Dyskretnie, nawet sucho, pobudza w widzu tęsknotę i poczucie niesprawiedliwości, nie uciekając się do technicznej sztuki wyciskania łez, szkoły Spielberga. Charakterystyczny dla gatunku sztafaż – statki kosmiczne, postapokaliptyczny krajobraz – Romanek, podobnie jak kiedyś Sokurow czy Tarkowski, redukuje do minimum: zardzewiałe maszyny, stare budynki. Więcej nie potrzeba. Przyszłość czy przeszłość – obie są nam równie obce.
Nagroda specjalna: Dziennik zakrapiany rumem, reż. Bruce Robinson
Nie jest to idealna adaptacja, również pod względem strategii. Po wybuchowym Las Vegas Parano oczekiwałem czegoś jeszcze bardziej nakręconego i w stylu „Gonzo”, na podkreślenie nieziemskiego pochodzenia Huntera S. Thompsona. Zamiast tego Jonny Depp wraz z Robinsonem sięgnęli po jedną z pierwszych powieści dziennikarza, w której więcej jest z Hemingwaya niż późniejszego Raoula Duke’a. Nie powinno się „mieszać w dół”, a jednak meskalina nie wypaliła kubków smakowych i wciąż czuć smak. Można narzekać, że wszystko jest tu ułagodzone, ale tak miało być. Film jest w pierwszej kolejności pomnikiem złożonym zmarłemu (w 2005 roku) Thompsonowi. Nie tyle postscriptum do legendy, co rekonstrukcją jej genezy. A przy tym naprawdę dobrze zrobionym kawałkiem kina.