Alex jest scenarzystą, który próbuje napisać bardzo osobisty tekst. Celowo rezygnuje z zasady trzech aktów, w głębokim poważaniu ma punkty kulminacyjne i psychologię bohaterów. Pisze o weekendzie, w trakcie którego ma zrealizować mało intrygujący plan odbycia czterech stosunków z własną żoną. Nie jest to jednak takie łatwe, ponieważ co chwilę ktoś mu w tym przeszkadza: raz dziecko wejdzie do kuchni będącej miejscem w ogóle nie pociągającego stosunku, innym razem żałosny kumpel przyjdzie się wypłakać. Wątki poboczne mnożą się wraz ze wzrostem frustracji seksualnej głównego bohatera, którego czasami widzimy jako bohatera wydarzeń, a po chwili jako autora całej historii. Cały ten galimatias zmierza do głupawego finału, mającego tyle samo uroku, co widok podstarzałych sąsiadów Alexa, jeżdżących na rowerach w stroju ograniczonym do stringów.

Główną ideą, która przyświeca filmowi Bellsoli, jest opowiedzenie historii za pomocą niestandardowej narracji. Napisane (sfilmowane) będzie wszystko, cokolwiek się zdarzy. Oczywiście jest to kwestia stylizacji filmu, a nie prawdziwy eksperyment. O ile sam pomysł mógłby być ciekawy, o tyle jego realizacja budzi tylko niesmak i rosnące z minuty na minutę zażenowanie.
Reżyser mnoży klisze znane z najbardziej klozetowych komedii, ale dodaje też wiele swoich, równie nieudanych pomysłów. Szczytem jego możliwości są teksty w stylu „Lubię zapach moich bąków” albo „Czeszki są wyzwolone, to znaczy, że zgadzają się na wszystko”. Podobnych bzdur jest tu cała masa, w przeciwieństwie do obiecanej otoczki intelektualnej, której obecności nie stwierdzam.

„Komedia nieprzyzwoicie seksowna” – tak dystrybutor reklamuje Cokolwiek się zdarzy. Po seansie rodzi się więc pytanie, gdzie ten seks? Co ma być w tym filmie seksowne? Mężczyźni przebrani w kostium Myszki Minnie, czy wspomniany zapach bąków? Nagości jest tu jak na lekarstwo, a kiedy się już pojawia, wywołuje uśmiech politowania, połączony z nerwowym odwracaniem wzroku. Bohaterowie najwyraźniej nie potrafią uprawiać seksu, nie mają fantazji i nie zdają sobie sprawy z tego, jak bardzo są odstręczający w swoim ślinieniu się na widok innych par.

Miało być seksownie, nietuzinkowo i art-house'owo. Wyszło obleśnie, nudno i prostacko. Bellsolà bardzo skutecznie zraził mnie do swoich przyszłych projektów. Oczywiście nakręcenie filmu ultra-złego też jest jakimś osiągnięciem, ale tylko wtedy, kiedy robi się to świadomie. Kataloński reżyser nie ma tej świadomości i wypluwa z siebie filmowy bełkot, na którym bardzo trudno jest wysiedzieć do końca. Brak mu poczucia humoru, umiejętności narracyjnych i elementarnej samokrytyki. Niby to wszystko miało być trochę abstrakcyjne, nie do końca poważne i lekko głupkowate, ale tego typu kokieteria wzmaga tylko niesmak, który osiąga porównywalny poziom tylko przy oglądaniu produkcji typu Weekend Cezarego Pazury.



Cokolwiek się zdarzy
(Passi El Que Passi)
scenariusz i reżyseria: Robert Bellsola    
zdjęcia: Martin Gonzalez Damonte
muzyka: Xurxo Nunez
grają: Carlotta Bosch, Marcel Tomàs, Ramón Curós, Mavel de la Rosa, Antonio De Matteo, Sara Gálvez i inni
kraj: Hiszpania
rok: 2011
czas trwania: 81 min    
premiera w Polsce: 30 grudnia 2011 r.
Vivarto


Maciej Badura - rocznik '85. Kulturoznawca, amerykanista, Ph. D. wannabe. Interesuje się amerykańskim kinem niezależnym, filmem kanadyjskim, queerem i transgresją wszelkiego rodzaju. Kiedyś napisze monografię o Harmonym Korine. Nade wszystkich ceni sobie Todda Solondza. Nałogowo ogląda seriale. Platonicznie zakochany w Sashy Grey, Williamie Faulknerze i telewizyjnych programach o sprzątaniu.

Za seans dziękujemy Kinu Pod Baranami