Autor komiksu Benedykt Szneider nie chce nas wystraszyć, zrobić takie komiksowe „bu!” na kolejnej stronie – on nas chce przerazić. Ale nie niewyobrażalnym, przyprawiającym o szaleństwo złem czającym się w klasztorze (bo wie, że nie jest ani Lovecraftem, ani nawet Ito), lecz potworną ciszą panującą w całym albumie. Nieznośnie ciężką atmosferą braku nadziei. Kreuje świat, w którym aby przeżyć, trzeba wyzbyć się ludzkich odruchów, zdusić obrzydzenie i rabować trupy na pobojowisku, zapomniawszy o fanaberii moralności. Szneider sugestywną grafika podkreśla nie tylko grozę, ale również średniowieczny brud, upodlenie, rozpacz i makabrę. A wszystko wzięte jest w jakiś oniryczny nawias „to nie może dziać się naprawdę!”. Nie znam wielu komiksiarzy, którzy za pomocą dość oszczędnych, ale wyrafinowanych środków potrafią tak znakomicie budować atmosferę w swoich pracach.

Szneider wspaniale opowiada obrazem. Gdy psychopatyczny łowca zabiera głównego bohatera w podróż do jądra bluźnierczego szaleństwa, w roli przewodnika czytelnika sprawdza się wizualna narracja.
Niekiedy nabiera cech mangowej dynamiki, a czasem zwalnia, dając czas rysownikowi na dopracowanie przerażającego barokowego splasza. Autora zatem z jednej strony porównuje się do Albrechta Durera, a z drugiej Hiroakiego Samury czy (nawet!) Katsuhiro Otomo, a z trzeciej do Jerzego Ozgi – i wszystkie te umizgi są mnej lub bardziej słusznie. Pomimo rozpięcia pomiędzy tak (z pozoru) odległymi stylistykami Zanim wzejdzie świt kompozycyjnie i graficznie jest konstrukcją bardzo spójną, przemyślaną, a pod względem formalnym stojącą na prawdziwie europejskim poziomie. Nieco inaczej ma się rzecz w przypadku treści. Diefenbach jest zakorzeniony w dość schematycznych motywach, jednak pod względem fabularnym unika pretekstowości. Do ostatniej strony trzyma w napięciu, choć Szneiderowi nie udało się uniknąć kilku mielizn. Jest dobrze, ale mogło być chyba jeszcze lepiej.

Przede wszystkim Zanim wstanie świt jest świadectwem dojrzałości Benedykta Szneidera jako twórcy komiksowego, ale pokazuje również drogę, jaką przeszła Kultura Gniewu jako wydawnictwo. Pierwszy Diefenbach nie był pozbawiony walorów, lecz był zaledwie debiutem ze wszystkimi tego znamionami. Drugi to już pokaz znakomitego warsztatu i błyskotliwego talentu, choć niepozbawiony pewnych usterek. Jeśli ktoś miał jeszcze wątpliwości, że Szneider to komiksowa czołówka, jeden z sześciu, może siedmiu najlepszych aktywnych rysowników w Polsce, to powinien się ich pozbyć.

Kultura Gniewu zaczynała jako wydawca rzeczy ze sceny hc/punk i dopiero wraz z Szneiderowym Diefenbachem i pierwszym, Rebelkowym Doktorem Bryanem Jarosław Składanek zdecydował się na wejście w środowisko komiksowe. Te albumy wtedy, dziewięć lat temu, wydane w niepozornym formacie, ginęły w zalewie innych pozycji. Przez ten czas KG wyrobiła sobie markę wydawnictwa publikującego komiksy zawsze godne uwagi, które należą do najbardziej oczekiwanych konwentowych premier, zawsze w najwyższej jakości edytorskiej. „Diefenbach” prezentuje się naprawdę pięknie – od przykuwającej wzrok okładki, przez powiększony format pozwalający w pełni delektować się rysunkami Szneidera, aż po drobne szczególiki, cieszące największych komiksowych purystów. Od punkowych undergroundów i fanzinów, po ekskluzywne edycje i najciekawszych współczesnych twórców – Zanim wzejdzie świt spina klamrą losy Kultury Gniewu.


Diefenbach: Zanim wzejdzie świt

Benedykt Szneider
Kultura Gniewu
10/2011