Zacznijmy od klasyki. Coca-cola, zimna wojna, imperialistyczny kapitalizm i komunistyczne pochody ku czci Chruszczowa. Takie jest tło genialnych dialogów i pędzącej narracji filmu Billy’ego Wildera, Raz, dwa, trzy. To fascynujące, jak półwieczny scenariusz potrafi ożywić, a nawet wprawić w euforię, całą salę kinową. Mieszanka slapsticku, ironii i inteligencji sprawdza się idealnie. Tytuł filmu krążył na wszystkich trzech piętrach multipleksu, podawany z ust do ust jak największy hit. I zasłużył sobie na to, jak zresztą wszystkie filmy Wildera, składające się na jego wrocławską retrospektywę. Drugim legendarnym twórcą, którego dzieła doczekały się przeglądu we Wrocławiu był Terrence Malick. I znów świetny wybór. O ile Drzewo życia czy wcześniejsza Podróż do Nowej Ziemi pozostają filmami dyskusyjnymi – z jednej strony naiwnymi i kiczowatymi, z drugiej oryginalnymi i można zaryzykować stwierdzenie, że wizyjnymi – o tyle pozostałe tytuły reżysera (Badlands, Niebiańskie dni i Cienka czerwona linia) to dzieła wspaniałe. Najlepsze co można z nimi zrobić, to zobaczyć na dużym ekranie. Trzecim filarem festiwalowych retrospektyw była twórczość mistrza ironii, Todda Solondza. Reżyser otrzymał przyznawaną po raz pierwszy nagrodę American Film Festival – Indie Award. Dwa lata temu gwiazda nie dotarła do Krakowa z powodu pyłu wulkanicznego, tym razem musiała lądować w Niemczech z powodu mgły. Solondzowi ostatecznie udało się jednak pokazać we Wrocławiu – w ogromnej kurtce i z „oh, how sweet” na ustach towarzyszył pokazom swoich filmów. Z takim zestawem „klasyki” programerzy już mieli żelazne argumenty, przemawiające za sukcesem swojej pracy.


Todd Solondz

Jeśli chodzi o konkurs fabuł (Spectrum) – jest już mniej „żelaźnie”, ale wciąż dobrze. Nagrodę festiwalu, równoznaczną z nagrodą publiczności otrzymał film Gdziekolwiek dzisiaj Michaela di Jiacomo. Film swoją premierę miał na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Karlowych Warach w lipcu tego roku. Jest oparty na 06 w reżyserii nieżyjącego Theo van Gogha. Opowiada historię związku, który powstał za sprawą seks telefonu – w bardzo ciepły sposób, gdzie świntuszenie do słuchawki w domowym zaciszu komponuje się ze spacerami alejkami nowojorskich parków. Nic dziwnego, że film z Johnem Turturro i Katherine Borowitz w rolach podbił serca widzów – ma wspaniałych, pełnych fobii i pragnień bohaterów, jest zabawny, pełen świetnie poprowadzonych dialogów, a jego seans przyprawia o uśmiech.
Jednak w porównaniu z Septien Michaela Tully wypada bardziej standardowo – nie źle, ale grzecznie. Septien jest jak sklepik z osobliwościami – nieprzystające do siebie rzeczy nagle tworzą parę idealną, w najmniej spodziewanym momencie możemy natknąć się na najbardziej zaskakujące elementy. Mamy tu wiele rzeczy – buddy movie, dramat rodzinny, groteskę, slapstick, mieszankę sztuki nieco wulgarnej i sztuki naiwnej. Są demony z przeszłości i jest jeden pogromca demonów nie wiadomo skąd. Całość jest absurdalną, fantastyczną układanką – świeżą i absolutnie oryginalną. Przed filmem zapowiedziano reżysera jako najdziwniejszego gościa festiwalu i po takiej próbce jego wyobraźni, stwierdzenie to stało się najlepiej dobranym komplementem. Innym dość kuriozalnym filmem w konkursie była Miłość Williama Eubanka – połączenie wojny secesyjnej i przyszłościowych wypraw w kosmos, po części „poemat egzystencjalny”, po części seria obrazów ilustrujących muzykę. Całość pozostawia jednak raczej posmak konsternacji i zagubienia.


Septien

Pojawiło się sporo tytułów interesujących – filmów dobrych, ambitnych i sprawnie zrealizowanych, choć nie wybitnych. Tak było w przypadku Talerza i łyżki Alison Bagnal, kilku dni z życia kobiety, która dowiedziała się o zdradzie męża. Rozpacz maskowana jest alkoholem, agresją, zaangażowaniem w przypadkową znajomość z młodym chłopcem. Bohaterowie bawią się i wygłupiają, przeżywają małe oderwanie od rzeczywistości, czas błogiej swawoli. Dostajemy świetne anegdoty, Greta Gerschwin jest świetna w roli kobiety po trzydziestce, której wali się świat, a Olly Alexander jest uroczym dziwakiem. Jednak pojawia się pewna rysa na zakończeniu, mały brak wiarygodności, którego nie uzupełnia enigmatyczna scena z zagadką na sam koniec. Gdy budujemy postać pełną emocji, żywiołową, nie możemy tak po prostu odciąć pewnego etapu jej życia i bezproblemowo, bez wahania, przejść do następnego, tamten zamykając w małym pudełeczku. A tak próbuje robić reżyserka filmu, co nie przekonuje w pełni. Podobnie jest w wypadku Magicznej doliny Jaffe Zinna, gdzie polifoniczna narracja jest sprawna a á la altmanowski świat precyzyjnie poskładany. Jednak rozwiązanie biegu wydarzeń wydaje się zbyt przewidywalne, a rozwiązanie fabuły niczego nie wnosi. Brak tu wyraźnej puenty, jakiegoś wydźwięku, pozostaje poprawnie opowiedziana historia bez szczególnego wyrazu. To są właśnie takie emblematyczne filmy: dobre, aspirujące do czegoś, o których niestety ciężko będzie pamiętać po dłuższym czasie. Głód filmów wyróżniających się i zapadających w pamięć zaspokoić miała sekcja Highlights, pokazująca najciekawsze filmy sezonu – niedawnego i zbliżającego się. I z pewnością jej się to udało – zadanie wypełnia choćby samo Blue Valentine Dereka Cianfrance’a, o ile ktoś go jeszcze nie widział. O filmie było już głośno i duża część widowni znała go (choć z pewnością nie z polskich ekranów kinowych), co nie przeszkodziło w zapełnieniu całej sali. Innym tytułem wzbudzającym wiele emocji był Z dystansu Tony’ego Kaye, z Adrienem Brody w roli głównej. Trochę Młodzi gniewni, tylko bez rapu, bez Michelle Pfeifer i idealizmu jej bohaterki, za to z wyraźną nutą dekadencji, mroku, brudu i winy, i upadkiem amerykańskiego systemu szkolnictwa, i cytatami Poe’go. Czyli zupełnie co innego. Film frapujący, z kilkoma scenami na granicy tandety (udawanie matki w szpitalu?), ale bardzo sugestywny, smutno-sensualny, z trochę zgorzkniałymi, ironicznymi bohaterami, z których każdy ma jakiś problem. Bo wszyscy mamy swoje problemy-demony, z którymi musimy walczyć, jak podkreśla główny bohater.


Z dystansu

W programie znalazła się również retrospektywa Joe Swanberga, ikony nurtu mumblecore. Niemal człowiek-kamera, produkujący filmy w zastraszającym tempie. Co nie powinno dziwić, skoro potrzeba mu do nich jedynie kamery cyfrowej i niewielkiej grupy współpracowników. Realizuje filmy kameralne, historie związków, relacji między młodymi bohaterami, problemy współczesnego mieszkańca dużego miasta. Ale też filmy kinofilskie i kpiarskie, jak Autoerotyzm, zrealizowany wspólnie z Adamem Wingardem, składający się z czterech nowel dotyczących masturbacji. Świetne anegdoty opatrzone absurdalnym humorem. Jego twórczość robi wrażenie spójnością obrazu świata, skupieniem na bezpośrednich relacjach – chodzi nie tyle o wyjątkowość poszczególnych opowieści, co o niepokojący realizm i szczerość obrazów.

U dość powszechnie uznanych twórców da się zauważyć pewne tendencje. Część bardziej gorzknieje i ironizuje – tak wydaje się być w przypadku Kevina Smitha i Whita Stillmana. Chociaż pierwszemu trudno odmówić ironii w jego wcześniejszych filmach, to w Czerwonym stanie osiąga ona poziom groteski. Morderstwa na tle ideologii i nieudolność w walce z religijnym terroryzmem są doprowadzone do skrajności, wyszydzone, a obraz zdaje się kryć za sobą reżysera, który z szyderczym uśmiechem kiwa bohaterom filmu palcem tuż przed ich nosami. Smith pokazuje świat, którym rządzi zdegenerowany fanatyzm, bezmyślność, ślepy przypadek i ironia losu jednocześnie. Whit Stillman z kolei w filmie zamknięcia, Damsels in Distress, kpi z filmów dla młodzieży. Przybiera konwencję trochę głupawej komedii o perypetiach studenckiego życia, wyposażając bohaterów w sztuczne formy, dziwaczne zachowania, a czasem ekstremalną głupotę. Być może zdarza mu się przesadzić z przaśnym humorem, jednak sprawdza się jako prześmiewca, który nie rzuca gromów na niemądrą młodzież, a zamiast tego potrafi zaangażować ją w niespodziewane sceny musicalowe.


Damsels in Distress

Inną opcją jest stawianie na człowieka i dawanie mu pewnej nadziei. Takie lekko hollywoodzkie rozwiązanie wybrali Gus van Sant w Restless i debiutujący za kamerą Philipe Seymour Hoffman w Jack Goes Boating. Van Sant opowiada bajkę – ładną, z ciekawymi bohaterami, ale jednak zbyt gładką, zbyt ładną. Bardzo to przyjemna opowieść o  miłości i śmierci, radzeniu sobie z problemami, wychodzeniu na prostą i pięknych wspomnieniach. Bardzo filmowa, przyjemna w oglądaniu. Ale reżyser nie podbija serc czymś więcej – wyjątkowością, oryginalnością, może bezkompromisowością? Film raczej nie wzbudza szczególnych emocji, ot, ładna opowieść. Seymour Hoffman zrobił z kolei film o nieudaczniku, któremu się udaje. Reżyser i aktor w jednym mówi: chcieć, to móc, i bohater zmienia swoje życie, dostrzegając jednocześnie, że nie tylko jemu czegoś brakowało i czasem pewne sprawy są inne niż się wydają.

W żadną z tych dwóch tendencji nie wpisuje się gwiazda festiwalu – Todd Solondz. Nie sposób stwierdzić, że gorzknieje, ponieważ ma to już dawno za sobą. Nie musi się też doszkalać w ironii. Jednak Czarny koń jest filmem o wiele bardziej wyrozumiałym, bliższym bohaterowi. Nie na tyle oczywiście, żeby doprowadzać do happy endu, jednak całość jest mniej gorzka, mniej emocjonalnie zdystansowana. Sam reżyser powiedział, że kiedyś nie mógłby zrobić takiego filmu. I tak, jak wcześniejsze jego dzieła skłaniały niektórych do stwierdzeń, że jest twórcą, który nienawidzi sowich bohaterów, tak Czarny koń temu stanowczo przeczy. Twórca nie jest okrutny wobec zdziecinniałego trzydziestolatka, pokazuje jedynie okrutne sytuacje w jakich ten się znajduje – Solondz wielokrotnie to podkreślał. I naprawdę trudno się mu sprzeciwić. Jego najnowszy film nie jest może tak ostry, jak wcześniejsze tytuły, choćby Happiness, jednak jest to świetne kino.

American Film Festival rośnie w siłę. Jest coraz więcej, coraz dłużej, coraz ciekawiej. Pozostaje czekać na kolejną edycję. I na tym zakończę.


KAROL KUĆMIERZ O AMERICAN FILM FESTIVAL