W poprzednich odcinkach
PILOT SERIALU: Kraje, których nie ma
Odcinek pierwszy: Suka
Odcinek drugi: Trup Anny K
Odcinek trzeci: Kostnica
Odcinek czwarty: Dzień żywych trupów w mieście Ołomuniec
Odcinek piąty Wschodnio(środkowo)europejska psychoterapia
Odcinek szósty: Zły kot
Odcinek siódmy: Krew na białych adidasach
Kiedy wracają do hostelu, spotykają Martę Kabat, która za pomocą noża komandoskiego morduje zwierzę, które raz przypomina legendarną śląską pumę, a raz zwykłego kota. I dowiadują się, że na świecie zaczynają dziać się dziwne rzeczy.
- Wow – powiedział Robertas.
- No – pokiwałeś głową. – Niezła jest.
Nawet nie byłeś specjalnie zdziwiony. Z tymi niemożliwymi rzeczami, który nie powinny się dziać a się dzieją, jest jak z trupami na wojnie. Pierwszy robi na tobie wrażenie. Kolejne już tylko liczysz. A później już nawet i liczyć przestajesz.
Dave sięgnął po pilota. On jedyny pomyślał, że to coś nawaliło na łączach. Jemu jedynemu nie przyszło do głowy, że to Anna wyłączyła obraz.
Zerknąłeś na Martę. Patrzyła w ekran tak, jak jeszcze kilkadziesiąt minut temu patrzyła na łże-pumę.
- Znasz ją? Tę dziewczynę z telewizji?– spytałeś. A jednak były jeszcze rzeczy, które mogły cię zdziwić. Nigdy nie mów nigdy, Darek.
Marta pokręciła niepewnie głową.
- Trudno… powiedzieć – odpowiedziała powoli.
- Jak to – trudno powiedzieć.
- No trudno. Proste?
- Nie proste.
- To niech będzie proste.
Inne kanały działały. Dave, który nie rozumiał nic z tego, co mówiliście, już od jakiegoś czasu je przełączał. Znalazł CNN. Też było o Ostrzyhomiu, ale po angielsku.
- O – powiedział. Wyczułeś w tym „o” ulgę.
- No, Dave – powiedziałeś. – Zawsze uważałeś, że Europa Wschodnia jest pełna czarów-marów, wampirów, czarodziejskiej mgły i dziwów. No i ci się spełniło.
Dave spojrzał na ciebie. Źrenice miał szerokie jak pięciokoronówki. Zrozumiałeś, że jest na haju.
- Grzybki? – spytałeś, bo wiedziałeś, że lubi.
- No…Sam zbierałem. Na Słowacji. Darek… - wyszeptał Australijczyk Dave. – Boję się…– mamrotał, a ty myślałeś sobie, że Robert miał jednak rację, mówiąc, że psychodelików lepiej dla świętego spokoju unikać.
Podałeś mu butelkę. Na dnie była jeszcze resztka wody i waleriany.
- Paskudnie pachnie – zamarudził, ale wypił. Ze ściany gapił się na was surowym wzrokiem Karel Capek. Miał nabrzmiałe usta sybaryty. Wstałeś i podszedłeś do okna. Patrzyłeś na Ołomuniec, miasto, które chodzi spać wcześniej, niż chadzała twoja babcia nieboszczka, i w pewnym momencie zorientowałeś się, że żółtawa smuga tnąca na pół nocne niebo to nie światło jakiegoś bijącego w górę reflektora, tylko właśnie Ostrzyhom. To był dzień nad Ostrzyhomiem, który sięgał kosmosu. Widać to było zewsząd. Od Skandynawii po Afrykę.
- Ziemia została naznaczona – powiedziałeś jakoś tak głucho, sam do siebie.
*
Wyjechaliście nazajutrz około dwunastej. Prowadziłeś ty, bo Robertas źle się po wczorajszym czuł i uznał, że skoro rzygałeś, i to dwa razy, to znaczy, że pozbyłeś się większości toksyn.
Pojechała z wami Marta Kabat, która po prostu rano, przy śniadaniu w naleśnikarskiej knajpce pod hostelem, ogłosiła, że zamierza się do was przyłączyć. I to takim tonem, jakby to było coś najbardziej naturalnego w świecie. Robert, co dziwne, nie protestował. Ty tym bardziej.
Zresztą, zajęty byłeś idiotyczną dyskusją z czeskomorawskim kelnerem, kucharzem i właścicielem naleśnikarni w jednej osobie, który kłócił się z tobą, że naleśniki mogą być tylko na słodko, a na słono nie, bo się na słono nie robi naleśników, „no chyba, że w Polsce”, jak się wyraził. A ty nie chciałeś na słodko, bo nie lubisz na słodko. „Na słono to są tortille” – tak właśnie powiedział, przez dwa el. „Tortije, ty czeski baranie, sam żeś jest tortilla” – mruknąłeś mu. Zamówiłeś więc ze słodkim serem, który potem sobie posoliłeś i popieprzyłeś. Czechomorawianin bałuszył na ciebie, widziałeś, ślipia, z kwadratowego okienka do wydawania naleśników i byłeś pewien, że opowiadał potem o tobie swoim czeskomorawskim przyjaciołom, którzy za skarby świata, choćby ich siekali na gulasz segedyński, nie tknęliby słonego naleśnika.
A tak w ogóle to wszyscy z hostelu się wybierali do Ostrzyhomia.
- Bat zat is ze ferst tajm in ze history of ze hjumankajnd, zat ze sing zat hepend ist komplitli stript aut of lodżik – wywodził jakiś niemiecki akcent. – Donczjufinksoł?
- Ooo, aaj fink – odpowiadał mu akcent hiszpański, ciężki, rozwolniony – dat der meej bi som loodżik, bat dis lodżik is ananderstedebyl for as, ju noł? Dżaast lajk de mankis ar not ejbl tu anderstend matematiks, ju noł?
- Zat mej bi rajt – powiedział niemiecki akcent, i powiedział to z wyczuwalną ulgą. Nie zdziwiło cię to. Niemiec, któremu by wykopano spod nóg system, jakikolwiek system, jest jak człowiek z pętlą na szyi, któremu wykopuje się spod nóg stołek.
Gdy tylko wyszliście z hostelu, zobaczyliście na południowym wschodzie słup ciemności. W tym samym miejscu, w którym wczoraj widziałeś słup światła. To była noc, która teraz – w dzień – panowała nad Ostrzyhomiem i Sturovem.
*
Jechaliście drogą na Brno, później skręciliście na Uherske Hradiste i niedługo później znów byliście na Słowacji.
Samochodów na tej trasie było pełno, jak nigdy. Rejestracje czeskie, polskie, niemieckie, nawet Holendrzy już jakimś cudem zdążyli dojechać, Duńczycy i Szwedzi. Wszyscy chcieli zobaczyć, jak niemożliwe stało się rzeczywistością. Niektórzy wieźli ze sobą religijne symbole. Polacy przywiązywali krzyże do słupków nadwozia i dumnie je obwozili przez ateistyczne Czechy, zupełnie, jakby chcieli zademonstrować czyje na wierzchu: przez tyle lat ich Pepiki nazywali zacofanym ciemnogrodem – a tu proszę! Dzieje się! Boskie znaki!
Ale religijne symbole wieźli też Niemcy a nawet Skandynawowie. Czasem były to flagi z ichtysem, czasem jakieś nalepki po prostu, że JESUS SAVES.
Muzułmanie nie jechali, oni raczej siedzą w domach. Z rzeczy duchowych to tylko Kaaba w Mekce, bo trzeba, a poza tym potem jest się hadżim, podskakuje szacun i w ogóle. Poza Kaabą w Mekce ich mobilność międzynarodowa ograniczała się raczej do spraw związanych z jakością życia codziennego w rozumieniu raczej materialnym. Dobrze to miało być po śmierci, a i to „po śmierci” było w sumie prostacką i seksistowską wizją niezłego ustawienia się w życiu: te wszystkie hurysy i winogrona.
Podniecała cię ta cała atmosfera. Coś się zmieniało, i to na całym świecie. I wyglądało na to, że na stałe. Ty sam – w przeciwieństwie do tych z krzyżami i ichtysami – nie miałeś pojęcia, co o tym wszystkich sądzić. I w duszy – nawet nie w głębi – miałeś nadzieję, że to, co mówił hiszpański akcent w hostelu okaże się prawdą. Bo na co innego mogłeś liczyć.
*
Za Trnavą doszło więcej polskich samochodów, bo to trasa z Krakowa. Nawet jacyś Litwini zdążyli już przedrzeć się przez nasz bezdrożny kraj w wiecznej budowie, przez kartofliska nasze, burakowiska nasze, pola zapaćkane zbożem rozmaitem i zasrane ceglastymi kostkami, zarzygane literkami, których sens istnienia nie istniał, bo tak ich było dużo, że nikt ich już nie czytał.
Najdziwniejsze jednak samochody jechały w drugą stronę.
Najpierw niewiele, po jednym – dwa. Później, już na Słowacji, coraz więcej.
Wyglądały tak, jak dwadzieścia lat temu wyglądał stereotypowy samochód wschodnioeuropejskiego handlarza na zachodnich drogach. Wyglądały – szybko się zorientowałeś – jak tamten, który nie pozwalał ci zasnąć tej nocy w Ołomuńcu. To znaczy – tylko część z nich to był ten sam model, ale i inne miały w sobie coś w tym stylu. Wszystkie były ubłocone, wszystkie wyglądały na niedokręcone i wszystkim kopciło czarno z rur. I wszystkie wyglądały, jakby zaprojektowano je na odjeb się ze czterdzieści lat temu, i to nie inspirując się niczym specjalnym.
Wyładowane były po dach jakimiś pakunkami. Niektóre miały te pakunki przytroczone do dachu. Pootwierane tylne klapy wypełnione towarem, poskręcane to wszystko sznurkiem, gumką, czym się dało.
Polacy stojący na parkingach przy swoich lagunach, octaviach i seatach pokazywali ich sobie palcami. Szczególnie ci młodsi, młodsi nawet od was, ale nie tylko. Ci w waszym wieku też. I ci starsi, którzy przecież musieli pamiętać. Wytykali palcami siebie samych sprzed dwudziestu lat. Wyglądało to tak, jakby ktoś puścił im trójwymiarowy film z przeszłości, a oni szydzili z siebie samych.
Te samochody miały jakieś dziwne blachy. Blachy, których nie znałeś. Nie rumuńskie, nie serbskie, nie bułgarskie, nie chorwackie, nie macedońskie, nie kosowskie nawet. Nie czarnogórskie, nie mołdawskie – może naddniestrzańskie? Ale skąd tu tylu Naddniestrzan? A skąd kogokolwiek innego? Poza tym naddniestrzańskie też nie były, widziałeś naddniestrzańskie blachy, miały małą czerwono-zielono-czerwoną flagę z boku. Te nie miały nic. W ogóle wyglądały, jakby były znikąd. Były po prostu wulgarnie wyciętymi prostokątami farbowanej na biało blachy, a na tej blasze wymalowane były litery. Wszystkie jakby pędzlem. Wszystkie bez wyjątku wyglądały jak samoróby. Odwracałeś głowę, by dojrzeć, jakie mają nalepki na zadach – ale nie miały żadnych.
Zresztą – niezależnie od tego, skąd były: skąd nagle na drogach obu republik tyle z dupy wziętych, handlarskich, ruskawych jakby, jeśli już jakoś określać, samochodów?
Nie miałeś pojęcia, jaki to ma związek z słupem ciemności nad Ołomuńcem, coraz szerszym im bardziej się do niego zbliżaliście – ale wiedziałeś, że jakiś musi mieć.
Robertas spał. Na drodze był korek. Poruszaliście się z prędkością dwudziestu na godzinę. Szukałeś jakichś informacji na o tych dziwnych samochodach w necie, dusiłeś smartfona, czasem tylko popatrując na drogę, kiedy podsypiająca na tylnym siedzeniu Marta – skacowana Marta - spytała:
- Ej, a skąd wy się w ogóle znacie?
Podniosłeś głowę znad ekraniku. Przed wami wlókł się jakiś wół starym punciakiem z częstochowską rejestracją. Do tylnej szyby przylepił „Jezu ufam tobie” i tego tandetnego Dżeja z Wilna, co to się ukazał siostrze Jakiejśtam czy jak jej tam było i zaświecił sercem w kolorach tęczy.
- Co? – spytałeś.
- Z Robertem. Skąd się znacie.
Zastanowiłeś się. Skąd? Rany. Jakoś zawsze.
- Nie wiem… nie wiem – wymruczałeś i wróciłeś do duszenia smartfona. – Jak się czujesz? – Sam byłeś zaskoczony troską w swoim głosie. – Chcesz coś do picia? Mamy aloes…
- Nie, dzięki – usłyszałeś. Zerknąłeś w lusterko. Dziś miała na sobie inną bluzę, też białą. Z nadrukowaną czarną maską hokejową. Na masce hokejowej artysta projektant zamieścił biały X. Nawet fajna ta bluza. Marta uczesała się dziś w kucyki. Wyglądała, jak nastolatka z amerykańskiego horroru, która wraca z liceum, bierze siekierę z czerwonym obuchem i idzie mordować sąsiadów.
- Jesteście bardzo podobni. Z twarzy – powiedziała.
- Co? – zdziwiłeś się. Odruchowo spojrzałeś w lusterko, a później na śpiącego Roberta. – No co ty.
- Macie inną mimikę i inaczej wam się zmarszczki układają… - zaczęła Marta.
- Ja mam zmarszczki? – zaniepokoiłeś się.
- On ma więcej. Generalnie wasze twarze inaczej wyglądają, robią różne wrażenie. Ale to bardzo podobne twarze.
- Eee – powiedziałeś z głębokim powątpiewaniem. – Chyba ci się wydaje…
- No może – wzruszyła ramionami biała bluza i Marta znów położyła się na siedzeniu, na którym niemiecki gajowy woził kiedyś zastrzelone jelenie.
*
Za Nitrą się zawęgierszczyło. To jeszcze była Słowacja, ale już południowa. Słowacka powięgierskość mieszała się tu z węgierskością saute, bo i sporo Węgrów tu było. Trianon pomścimy, sialalalala. Pod słowackimi nazwami miejscowości zaczęły uprzejmie pojawiać się węgierskie, domy zbiły się w posłuszne ulicówki i ujednoliciły swój wygląd.
Można było pomyśleć, jadąc przez południową Słowację, że to Węgry zdecydowały się zacząć z klasą, spokojnie, zapowiedzieć się. Nie tak, jak bezceremonialne Niemcy, które zaraz za polską granicą kłują prostacko w oczy swoim ordnungiem, sensownością doprowadzoną do absurdu i ostentacyjnym bogactwem.
Słup cienia się zbliżał. Na drodze było pełno samochodów. Raz dawało radę jechać setką, raz trzeba było zwalniać do dwudziestu-trzydziestu. Robert cały czas spał, aż zacząłeś mimowolnie paranoizować, że nie żyje.
Ze wzniesienia, na którym jakiś lokalny słowacko-węgierski cwaniura postawił stację benzynową, widać było Sturovo i Ostrzyhom jak na dłoni. Stanęliście tam. Robertas, który się obudził, poszedł tankować, a wy podeszliście na skraj urwiska. Nie tylko wy uznaliście to miejsce za idealny punkt obserwacyjny. Rozłożyły się tu ekipy telewizyjne, poprzychodzli lokalni ludkowie. Niektórzy z własnymi plastykowymi krzesłami.
Staliście i patrzyliście. Nie wierzyliście własnym oczom, ale co mogliście poradzić.
Nic nie mogliście poradzić.
*
Na poboczu, po drugiej stronie rozpędzonej szosy, stali ci Inni. Ci od tych zjebanych samochodów, od tych pakunków poprzykręcanych do dachów. Na maskach powykładali towary. Jakie – nawet nie widziałeś dobrze. Jakieś coś metalowe, jakieś śrubki, gwinty, jakieś śrubokręty, młotki, słoiki jakieś z dżemem pewnie domowym. Flachy gorzały i nalewek. Mleko, śmietana. Jakieś talerze, patelnie, krawaty, jakieś rurki pędzalnicze szklane. Kłócili się ze słowackimi policjantami. Piłowali mordy, że nie było przeproś, a mordy mieli czerwone, obrośnięte, baleroniaste. Policjanci też się na nich darli, a że nie czuli się zbyt pewnie, to trzymali dłonie na przypiętych do pasa – pały z lewej, z prawej kabury glocka.
Jazgot był i harmider straszny. Przebijał nawet huk samochodów.
Podszedłeś do policjantki, która siedziała w otwartych drzwiach radiowozu z komórką w złożonych dłoniach. Wyglądała na bardzo zmęczoną.
- Kim oni są? – spytałeś po angielsku i wskazałeś tych po drugiej stronie drogi. – Ci inni?
Słowaczka podniosła głowę. Miała twarz ładną, ale postarzałą, i to przedwcześnie. Taka słowiańska blond o zapadniętych policzkach i początkach choroby alkoholowej, jak coś ci wewnętrznie sugerowało.
- Tamci? – spojrzała za moim palcem. – Proszę pana: nie wiemy. Nikt nie wie.
Nie miała ewidentnie ochoty na rozmowę. Wyciągnąłeś legitymację prasową. Już nie pracowałeś, ale legitymacji ci nie zabrali, a była podbita jeszcze do końca roku.
- Jak tak to proszę do rzecznika prasowego – powiedziała policjantka i cofnęła nogi do środka. Chciała zamknąć drzwi. Ta legitymacja to był jednak głupi pomysł.
Tamci po drugiej stronie szamotali się właśnie z Innymi. Podbiegł do nich trzeci, z innego radiowozu, skrzecząc coś do radia, pewnie wzywał posiłki.
- To ja poproszę o pani numer służbowy… - zacząłeś grzecznie, a ona opadła na siedzenie, jakby uszło z niej powietrze. Popatrzyła na ciebie z wyrzutem, ale bez złości. „A chuj tam, niech się odpierdoli” – mówiło jej spojrzenie.
- Nie wiemy, kto to jest – powiedziała spokojnie. – Nie mamy pojęcia skąd się wzięli. To znaczy – wskazała podbródkiem czarną smugę nad Sturovem i Ostrzyhomiem – podejrzewamy, że mają coś z tym wspólnego, bo co mamy podejrzewać. Mają jakieś dziwne paszporty. Nigdy wcześniej takich nie widzieliśmy. Nikt nie widział. Jest na nich napisane: Kraina.
- Kraina?
- Kraina.
- Po prostu?
Policjantka westchnęła.
- Po prostu.
- I godło?
- I godło.
- A co na tym godle jest?
- A co ja, heraldyk jestem?
Zastanowiło cię, skąd słowacka policjantka zna angielskie słowo „heraldyk”, ale stwierdziłeś, że to zapewne od czytania doniesień z angielskiego dworu królewskiego.
- I co z nimi robicie? – spytałeś.
- Zamykamy – odpowiedziała – bo to nie są obywatele Słowacji ani UE, więc znajdują się tutaj nielegalnie. Tyle tylko – dodała – że nie ma nigdzie ambasady „Krainy” i nie wiadomo, co z nim robić, więc – wskazała palcem drugą stronę szosy, gdzie gliniarze pakowali właśnie wrzeszczących Innych do ich własnych samochodów, a na tylne siedzenia wrzucali im ich towar – każemy wracać, skąd przyjechali. Żeby nie robić dodatkowego kłopotu służbom imigracyjnym, które nie mają pojęcia co z nimi robić.
- I dokąd wracają?
- Nie mam pojęcia.
- Nie śledziliście ich?
Policjantka patrzyła na ciebie złym wzrokiem.
- Tam - wskazała na Ostrzyhom - wracają. Ci, którzy wracają, bo niektórzy nie chcą. Ale szczegółów nie znam.
Ciąg Dalszy Nastąpi
<< PILOT SERIALU: Kraje, których nie ma
<< Odcinek pierwszy: Suka
<< Odcinek drugi: Trup Anny K
<< Odcinek trzeci: Kostnica
<< Odcinek czwarty: Dzień żywych trupów w mieście Ołomuniec
<< Odcinek piąty: Wschodnio(środkowo)europejska psychoterapia
<< Odcinek szósty: Zły kot
<< Odcinek siódmy: Krew na białych adidasach
AUTOR, AUTOR
Ziemowit Szczerek, choć z wykształcenia prawnik, zajmuje się dziennikarstwem internetowym, a żeby nic nie było za proste - także stosunkami międzynarodowymi, z których się doktoryzuje. Publikował m.in. w „Lampie”, „Studium”, „Nowej Europie Wschodniej” i „Tygodniku Powszechnym”. Interesuje się granicami (w różnym znaczeniu), Europą Środkową, Wschodnią i Bałkanami, ale po pierwsze – nie tylko, po drugie – to się zmienia.
Ilustracje: Mateusz Kamieński (ur. 1977 roku w Radomiu) - ukończył Wydział Grafiki Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Grafik, ilustrator, projektant. Prowadzi studio graficzne mateoo, a kiedy robi sobie przerwę od prowadzenia studia graficznego mateoo, jeździ po Europie Środkowo-Wschodniej i bardzo uważnie na nią patrzy. A potem to, co zapamiętał i obfotografował, trawi mózgiem i zwraca rękami.
Serialowi patronują
ZIEMOWIT SZCZEREK DOTYCHCZAS NA E-SPLOCIE - EAST SIDE STORIES:
Tygiel Berbera Alego – część pierwsza
Tygiel Berbera Alego - część druga i ostatnia
Potraviny
Waldhutten - część pierwsza
Waldhutten - część druga i ostatnia
Klątwa doktora Nambaryna - część pierwsza
Klątwa doktora Nambaryna - część druga i ostatnia
Sri Lanka Maz.
Diabły w Ałuszcie
Sallahaddin