Callahan to artysta niezwykły. Choć jego muzyka od dawna elektryzuje zarówno fanów jego twórczości, jak i krytyków, on sam zawsze pozostaje w cieniu głównego nurtu muzycznego. Niechętnie udziela wywiadów, a gdy już do tego dochodzi, jego odpowiedzi zazwyczaj są bardzo lakoniczne. Swoje pierwsze płyty nagrywał anonimowo pod pseudonimem Smog. Dopiero od kilku lat występuje i tworzy pod własnym nazwiskiem. Jego muzyka osadzona jest w tradycji amerykańskiego folku i odznacza się prostotą i delikatnością. Nad tym króluje jego głęboki baryton, którym Bill wyśpiewuje historie o zawiedzionych miłościach, kowbojach i świecie, którego ramy wyznacza baseball. Przez wielu uznawany jest za najlepszego obecnie amerykańskiego songwritera. Wypełniona sala chorzowskiego teatru może świadczyć o tym, że również w naszym kraju zyskał już spore grono fanów, którzy tłumnie przybyli na jego pierwszy występ w Polsce. Co ciekawe, w pierwszym rzędzie dało się zauważyć również członków zespołu Fleet Foxes, który również występuje w ramach festiwalu.

Koncerty w Teatrze Rozrywki charakteryzują się specyficznym klimatem.
Po wejściu do holu przy każdym z wejść stoi elegancko ubrany bileter a teatralne dzwonki zapraszają do wejścia na główną salę. Świetnie to pasowało do wczorajszego wieczoru. Punktualnie o 19:30 po krótkiej zapowiedzi w intymnym, biało-zielono-fioletowym oświetleniu na scenie pojawił się artysta ubrany w jeansy i jasną koszulę. Tym razem towarzyszyło mu tylko dwóch muzyków, perkusista i drugi gitarzysta. Jak się później okazało, ten minimalistyczny skład całkowicie wystarczył, aby w pełni oddać charakter twórczości Callahana. Na sam początek zagrali utwór „Riding For The Feeleing”, nastrojową balladę z ostatniej płyty zatytułowanej „Apcalypse”. Podobnie jak wielu innych fanów, czekałem na ten moment, kiedy po kilku taktach z głośników popłynie głos wokalisty. I zabrzmiał, niezwykle czysto i mocno, równie doskonale jak na płytach. Po tym utworze Callahan pozostał w balladowym nastroju,  grając min. „Too Many Birds”. Gdy w jednym z pierwszych utworów zaśpiewał frazę „Glad to be here…”, wyraźnie uśmiechnął się pod nosem. Dopiero w przerwie, po zagranej piosence, przywitał się z publicznością dając również wyraz swojemu zadowoleniu z pierwszej wizyty w naszym kraju.

Pomimo że Bill często przedstawiany jest w mediach jako zamknięty w sobie introwertyk, to podczas swojego występu zachowywał się raczej swobodnie, raz po raz zagadując publiczność i uśmiechając się przy tym a w trakcie granych utworów poruszał się po scenie, tańcząc na swój sposób. W dalszej części koncertu artysta zaprezentował materiał głównie ze swoich dwóch ostatnich albumów, choć sięgnął też po kilka starszych utworów. Większość jego piosenek ma balladowy charakter, ale nie zabrakło mocniejszych akcentów, jak choćby „America” czy oczekiwany „Drover”, które koncertowo zabrzmiały szorstko, o wiele mocniej niż na płycie. Warto zwrócić też uwagę na grę towarzyszących Billowi muzyków. Gitarzysta ze swoim bordowym Gibsonem świetnie uzupełniał grę Callahana przesterowanymi, przestrzennymi partiami, natomiast perkusista, który głównie grał na swoim instrumencie gołymi rękoma, nadawał muzyce niezwykłego klimatu. Kilka razy muzycy porywali się na kilkuminutowe improwizacje, które zabrzmiały dość zaskakująco, lecz ani na chwilę nie zburzyły intymnego klimatu koncertu. Gdy po prawie dwóch godzinach muzycy zniknęli ze sceny, publiczność głośnymi brawami zaczęła się domagać bisu. Trwało to na tyle długo, że pierwszy raz wątpiłem w to, czy artysta pojawi się jeszcze na scenie. Na szczęście Bill wraz zespołem powrócił, grając na bis trzy utwory. Wśród nich znalazł się ‘Eid Ma Clack Shaw” w ciekawej, alternatywnej wersji. Jedynym niedosytem był brak utworu „Jim Cain”, na który (co dało się usłyszeć w holu) wiele osób czekało. Była to jednak jedyna mała wada pierwszego polskiego występu Callahana. Sam koncert był fantastyczny, przepełniony emocjami, klimatem, melodią i tym, co najlepsze, czyli niezwykłym głosem artysty. W trakcie występu Bill powiedział, że ma nadzieję na szybki powrót do naszego kraju. Trzymamy więc za słowo.


Festiwal Ars Cameralis, Teatr Rozrywki  w Chorzowie, 12.11.2011

zdjęcia: Wojciech Żurek