Pójście po piwo na stację benzynową z Ojcem Rene kończy się spotkaniem Krzysztofa Gawronkiewicza, wypatrywanie perełek na giełdzie owocuje dłuższą rozmową z Tomkiem Pstrągowskim, a wieczorem przy odrobinie szczęścia można wziąć się za łby z samym Simonem Bisley`em. Niezobowiązujące rozmowy w niedzielny poranek przy kawie w ŁDKu, lawirowanie od jednej koterii do drugiej na sobotniej gali, podsłuchiwanie nad czym to komiksiarze pracują i gadanie, gadanie i jeszcze raz gadanie o wszystkim z bliższymi i dalszymi znajomymi. Piękna sprawa! Choć nad wszystkim cieniem kładło się widmo kryzysu, wróciłem z Łodzi z maksymalnie naładowanymi bateriami, pełen pozytywnej energii, która powinna wystarczyć przynajmniej do trzeciej edycji Komiksowej Warszawy. Nie wszystko oczywiście mogło się podobać i właśnie od pewnych niedoróbek chciałbym rozpocząć tą relację.

Z roku na rok poziom zadęcia na sobotniej gali rośnie, choć tym razem obyło się bez beatboxerów i głosu Tadeusza Knapika. Jak zwykle pojawił się szereg dostojników – Pan „niania też może być fachowcem!”. Sponsor i tłumacz, który fachowcem najwyraźniej nie był, symultanicznie przekładający sceniczne dialogi na język angielski. Mam wrażenie, że im bardziej rynek komiksowy się kurczy, tym większej pompy można spodziewać się na eMeFce, tym bardziej organizatorzy pękają z dumy (słusznie, czy niesłusznie – to sprawa dyskusyjna), odgrażając się, że już wkrótce w Łodzi powstanie polskie centrum komiksu. Trwa to przynajmniej od czasu, kiedy uroczystość rozdania nagród przeniosła się do Wytwórni i już chyba nic się z tym nie da zrobić. Podobały mi się akcenty growe podczas imprezy (świetny podkład muzyczny!) i szturmowcy pilnujący wejścia na scenę. Nie podobało mi się prowadzenie gali i niezręczna cisza, która zapadała co jakiś czas. Przemek Pawełek podpowiada, że warto by zatrudnić kogoś, kto mógłby poprowadzić rozdanie nagród i to z pewnością mogłoby rozwiązać problem.

Daniel Gizicki na swoim blogu słusznie wytykał potraktowanie wystawy konkursowej po macoszemu. Właściwie co roku prace nadesłane nie tylko z Polski stłaczane są bez składu i ładu na niewielkiej przestrzeni.
Bez pomysłu i byle jak. Rozwieszane w ten sposób, aby zmuszać potencjalnych czytelników do nadrabiania gimnastycznych zaległości (raz i dwa, przysiad-wyprost-przysiad-wyprost, raz i dwa). Inna sprawa, że chyba trzeba zastanowić się nad sensownością organizowania konkursu na krótką formę, który stanowi relikt dawnych, komiksowych czasów. Może warto, aby MFKiG wzorem „Długiego Debiutu” Centrali, Pitchingów Ligatury albo komiksowego Stypendium Sklepu Nowej Gildii pomyślało o możliwości ufundowania wydania albumu? Skoro inni, o znacznie bardziej ograniczonych możliwościach finansowych potrafią, to czemu największy ponoć festiwal w Europie środkowo-wschodniej by nie mógł?

Jak co roku dochodziło do dantejskich scen przy okazji rozdawania autografów. Jak zwykle największe oblężenie przeżywał Grzegorz Rosiński. Najzagorzalsi łowcy oryginalnych rysunków mieli ze sobą ponoć do dziesięciu albumów polskiego mistrza. W tym roku porządku w ogonkach miały pilnować komitety kolejkowe, ale jak wynika z wielu wypowiedzi na blogach i forach nic dobrego z tego nie wyszło. Nie mniejszą popularnością cieszyły się zagraniczne gwiazdy, w tym Simon Bisley, który nie dość, że wprowadził kolejkowiczów w konsternację, to jeszcze traktował swoich fanów jak bydło, obrażając ich i rzucając komiksami.

I właśnie spotkanie z Bisley`em przejdzie do historii i legendy łódzkich konwentów. O niektórych mówi się, że są duszą towarzystwa – Biz może uchodzić za prawdziwego towarzyskiego demona! Brytyjski artysta komiksowy zachowywał się jak przebrzmiała gwiazda rocka z poprzedniej epoki podczas spotkania, na którym Duże Kino pękało w szwach. Nie dawał dojść do słowa prowadzącemu i tłumaczowi, a jego wypowiedzi zwykle ograniczały się do niewybrednych odzywek. Słowem – odwalał bucówę. Widocznie ilość fanów mocno uderzyła mu do głowy, bo na kameralnym spotkaniu w Gdańsku było podobno zupełnie inaczej. Nie lepiej było na imprezie w Wytwórni, gdzie o bełkoczącym przez te swoje krzywe zęby Bizie chodzą najróżniejsze historie.

Kiedy przeprowadzałem wywiad z inną gwiazdą tegorocznej eMeFKi – Brianem Azzarello, miałem wrażenie, że jest bardzo wymagającym rozmówcą. Puści parę z gęby, tylko wtedy, jeśli pytający włoży sporo wysiłku w to, co robi i ruszy głową. Trzeba wiedzieć, kiedy pocisnąć, a kiedy odpuścić. Jak mi się to udało – już wkrótce będziecie mogli ocenić sami. Natomiast niedzielnego spotkania ze scenarzystą „100 Naboi” i „Loveless” nie można zaliczyć do udanych. Na pewno było lepiej niż rok temu na Normie Breyfogle`u (bo gorzej być nie mogło), ale nie było też dobrze. Dowodem reakcje publiczności i zdziwiona mina samego Azzarello, który nie bardzo wiedział, o co prowadzącemu chodzi i najczęściej odpowiadał prostym „tak”, „nie” lub „sam wiesz lepiej, jaka ma być odpowiedź, więc po co pytasz?”. Z kolei Eduardo Risso to taki typ twórcy, który uwielbia opowiadać o swojej pracy, o komiksach, o Carlosie Trillo, Brianie, pracy dla DC – często zdarza mu się przy powiedzieć więcej niż powinien, często ucieka w anegdotki i dygresje. Wiecznie uśmiechnięty, bardzo życzliwy i otwarty człowiek. Miałem odczucie, że spotkanie z nim mogło być jeszcze lepsze, gdyby pozwolono mu mówić w jego ojczystym języku, po hiszpańsku, a nie po angielsku, w którym często brakowało mu słów. Bardzo sympatycznie było również na spotkaniu z Ramonem Perezem, który opowiadał o komiksowej realizacji jednego z niedokończonych scenariuszy legendarnego Jima Hensona.

Jeśli mowa o rodzimych gwiazdach, to zgodnie z łódzką tradycją nie udało mi się dotrzeć na spotkanie z Rosińskim. Co roku obiecuję sobie, że nadrobię tą zaległość, bo nie być na Rosie na eMeFce, to jak być w Krakowie i nie zobaczyć Wawelu. Daję słowo, że w przyszłym się uda. Bardzo dobre wrażenie zrobił na mnie Śledziu, który przyjechał na festiwal tylko dla swoich fanów, aby podpisać im drugie wydanie „Osiedla Swoboda”. Kto jak kto, ale Michał Śledziński mógłby chodzić w koronie zbawcy polskiego komiksu i wybrzydzać na autobus pełen fanowskiej tłuszczy, domagając się jazdy taryfą do Wytwórni. Ale to nie ten typ. To bezpretensjonalny i skromny koleś, który podejdzie do Ciebie w kolejce po piwo i zagai, nawet jeśli nie należysz do żadnej komiksowej kliki (albo nie wie, że do niej należysz, bo jesteś tak dobrze zakonspirowany).

Przymykając jednak oko na te niedociągnięcia, organizatorom Międzynarodowego Festiwalu Komiksu (i Gier) trzeba jednak oddać sprawiedliwość – z łódzkiej imprezy udało im się zrobić niemal perfekcyjnie działający mechanizm. Myślę, że od kilku dobrych lat (od roku 2005? 2006?) kolejne eMeFKi nie schodzą poniżej bardzo wysokiego poziomu – żadnych salek potu, podpisywania autografów przy toaletowych zapachach czy chowania się z komiksikami po szatniach i piwnicach. Oczywiście zawsze znajdzie się coś, co można dopracować, poprawić, zrobić lepiej i więcej. Pomyśleć przede wszystkim, jak z komiksem docierać do szerszego grona odbiorców. Ale myślę, że z formuły, na jaką Adam Radoń i jego współpracownicy się zdecydowali, więcej wycisnąć po prostu się nie da. Co zatem zrobić można? Fajnie by było, gdyby w Łodzi odbyła się uroczysta premiera lub przedpremiera którejś z zapowiadanych kinowych wersji rodzimych komiksów – „Thorgala”, „Łaumy” albo „Funky Kovala”. Myślę, że czerwony dywan, ekipa z filmowego planu i dziesiątki paparazzich dodaliby więcej blichtru łódzkiej imprezie, podnosząc jej rangę w mainstreamowych mediach i przyciągając jeszcze więcej fanów. Ale, jak piszę, to tylko moje pobożne życzenia i jeden z pomysłów, który wpadł mi do głowy podczas drogi powrotnej do Krakowa.