Pierwszy tom Kamienia przeznaczenia ukazał się w kwietniu, a drugi miał swoją premierę na tegorocznym MFKiG w Łodzi – tempo publikacji, jak na polskie warunki, niesamowite. Fabuła komiksu osnuta jest wokół tytułowego artefaktu, o który walczą starodawne siły, stojące za stworzeniem ludzkiej rasy. Tomasz Kleszcz w swoim komiksie miesza wierzenia religijne dawnej Mezopotamii z teoriami rodem z książek Ericha Von Dänikena. Zresztą polskie produkcje z przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, takie jak Zagadka Metropolii, rzeczy publikowane w „Czasie Komiksu” czy właśnie seria Mostowicza, Górnego i Polcha stanowią dobre skojarzenia z kleszczowymi pracami.
Pod względem wizualnym Kamień przeznaczenia czerpie z jednej strony z amerykańskiego mainstreamu, a z drugiej – z mangowej estetyki. Nie należy spodziewać się wielkich oczu, ale dynamicznego montażu kadrów i drobiazgowego odwzorowania elementów architektury, pojazdów – jak najbardziej. Kleszcz, jako rysownik, ma świadomość swoich niedostatków i trudno nie przyznać mu racji.
Kleszcz ma również problemy z przekładaniem swoich pomysłów, fabuły na język opowieści obrazkowej. Jest źle z tzw. realizacją, zarówno na poziomie kompozycji pojedynczego kadru, a potem strony, jak i struktury całej opowieści. Przedstawiając kolejne sekwencje, autor nie przejmuje się zbytnio dawkowaniem napięcia i różnicowaniem tempa „dziania się”. W jego sposobie budowania akcji brakuje zamiłowania do szczegółu, a jak wiadomo – talent tkwi właśnie w tych niby nie zauważalnych na pierwszy rzut oka drobiazgach. To one są kamieniem węgielnym wszystkich „dużych” historii. Głównym bohaterom Kamienia brakuje charakteru, a wystarczyło nakreślić go dosłownie kilkoma drobnymi akcentami. Pokazać, jacy są. Pokazać, że Dux to nie tylko kupa mięśni (w drugim tomie coś w tej kwestii drgnęło), Natasza – cycki i zgrabna dupa, a Sam – kolejna realizacja stereotypu wtajemniczonego mędrca. Równie topornie idzie zawiązywanie intrygi, sięgającej samych początków naszej ludzkości.
Jak sądzę, Kleszcz chciał zrobić komiks pełen akcji, dynamicznych pościgów, efektownych pojedynków w wersji DIY. Staje w szranki nie tylko z podobnymi pozycjami przygotowywanymi przez duże, profesjonalne wydawnictwa, ale poniekąd również z konkurencją filmową, odwołując się do estetyki kina akcji lat osiemdziesiątych z wypożyczalni kaset VHS. Z racji swoich możliwości filmowcy mają przewagę nad nieruchomym medium komiksiarzy. Trzeba się zatem mocno wysilić, aby sekwencje na przykład pojedynków dorównywały temu, co zostało efektowne zmontowane i doprawione dynamiczną muzyką. Często jest tak, że komiksy z takiego gatunku nadrabiają swoje braki rozwiniętym wątkiem psychologicznym (Zabójca) czy zdecydowanym postawieniem na realizm (Za Królową i Ojczyznę). Trudno mi znaleźć podobny akcent w „Kamieniu przeznaczenia”. Kleszcz ma problemy z operowaniem popkulturowymi kliszami, ciężko mu wydobyć coś świeżego z ogranych do bólu schematów.
I to właśnie jest największy problem tego komiksu– gdyby tylko opowieść o walce z Mardukiem wciągała jak sokowirówka, była ciekawa, byłbym w stanie przymknąć oko na wiele niedociągnięć. Niestety, tak nie jest.
Przed Tomkiem Kleszczem jeszcze długa i ciężka droga. Ale w jego pracach czuć tę pozytywna energię, czuć moc komiksowego funu, która u niektórych twórców już zgasła. Autor Kamienia przeznaczenia wciąż jest głodny komiksu. Startuje z niższego poziomu niż choćby Piotr Kowalski, który już w Gailu pokazał kawał dobrego warsztatu. Brakuje mu najbardziej pewności kreski, wyczucia i doświadczenia, którego nabywa się po zarysowaniu kilku kontenerów papieru. Ale widząc zapał Kleszcza i ogrom pracy, jaką wykonał, jestem spokojny, że dalej będzie czynił postępy.
Kamień przeznaczenia tom 1 i 2
Tomasz Kleszcz
Wydawnictwo Roberta Zaręby
10/2011