W poprzednich odcinkach
PILOT SERIALU: Kraje, których nie ma
Odcinek pierwszy: Suka
Odcinek drugi: Trup Anny K

Odcinek trzeci: Kostnica
Odcinek czwarty: Dzień żywych trupów w mieście Ołomuniec
Odcinek piąty Wschodnio(środkowo)europejska psychoterapia

Darek, wyrzucony z pracy dziennikarz i Robert zwany Zygizmundem, psychoterapeuta z bruzdą wisielczą na szyi, jadą na południe Europy. Na Słowacji zabrali autostopowiczkę. Czarnowłosą dziewczynę o trudnym charakterze i o imieniu Anna. Nie ujechali daleko. Po kłótni, która się zaskakująco szybko rozpętała, Anna wywróciła ich starego land rovera, zaciągając na pełnej szybkości ręczny. Po czym zniknęła, jakby jej nigdy nie było. Niedługo później pod jej siedzeniem chłopaki znaleźli brukową gazetę. Musiała wypaść Annie z kieszeni. W gazecie była informacja, że Anna, która wywaliła im samochód, została znaleziona martwa na rynku w Ołomuńcu. Dzień wcześniej. Postanowili pojechać więc do  Ołomuńca. Zobaczyć, czy faktycznie Anna w kostnicy leży, jak przykazał pan Bóg, który nie istnieje.

W kostnicy faktycznie leży Anna. Co prawda jakiś niezborny patolog zerwał jej przy trepanacji czaszki skórę z twarzy tak mocno, że trudno powiedzieć na sto procent, czy to ona, czy nie ona, ale generalnie wszystko się zgadza. Zgadzają się nawet z grubsza dane osobowe. W momencie, gdy Darek i Robert nie mają pojęcia, co o tym wszystkim myśleć, dzwoni telefon Darka. Zgadnijcie, kto dzwoni.



- No i co piszą? – Robertas zaglądał ci przez ramię. Sprawdzałeś w smartfonie, co też za niesamowita sprawa zdarzyła się na Słowacji. Wstukałeś nazwę serwisu internetowego. Było na pierwszej stronie.

Murzyni byli nieściśli. Nie chodziło tylko o Słowację.

„Na granicy słowacko-węgierskiej nie zaszło słońce” – głosił tytuł.

I nie była to żadna przenośnia. Chodziło ni mniej nie więcej o to, że nad miastami Sturovo i Ostrzyhom – cóż poradzić – nie zaszło dziś wieczorem słońce.
Mieszkańcy nie wiedzą, co się dzieje – czytałeś w artykule, a twój psychoterapeuta Robert czytał ci przez ramię. Władze miasta nie mają do kogo się odwoływać. Specjaliści drapią się bezradnie po głowach. Z braku innych pomysłów po obu stronach granicy powołano sztaby antykryzysowe. Na miejsce wybrali się premierzy Słowacji i Węgier. Było już wspólne zdjęcie Radicovej i Orbana patrzących na Dunaj ze środka mostu Marii Walerii. Orban miał bardzo zbaraniałą minę. Radicova wyglądała, jakby jej ktoś dał po twarzy.

- Dziś – powiedział wolno Robert, jakby ogłaszał prawdę objawioną – cały świat stanął przed podobnym mózgojebem, przed którym my stanęliśmy wczoraj. Stało się coś, co fizycznie nie może się dziać. Ale się dzieje. I koniec.

Przeskoczyłeś na czeskie i słowackie portale, ignorując w alkoholowo-gandziowym zapamiętaniu opłaty roamingowe. „Lidovky”, „Sme”, „Blesk”. Nikt o niczym innym nie pisał.

- No nieźle – wydukałeś.

Nad newsem w „Lidovkach” był link do galerii. Kliknąłeś. Fotografowie tych agencji, które zdążyły już dotrzeć nad Dunaj porobili niesamowite fotki. Na przykład zdjęcie obu leżących obok siebie miast – Sturova i Ostrzyhomia – z naddunajskich wzgórz. Wszędzie dookoła ciężką ciemnością zalegała zwykła, środkowoeuropejska noc. Tylko nad oboma miejscowościami unosił się pion światła. Nie łuna, jaką zawsze widać nad rozświetlonym miastem, tylko słup światła, od nieba w dół. Po prostu. Kawałek planety został wyabstrahowany z praw fizyki i po prostu nie zadziałała reguła, według której Europa – w chwili, gdy Ziemia odwraca się plecami od Słońca – gasi światło.

- Skąd to światło pada? – spytał Robert.

Kliknąłeś na kolejne zdjęcie. I kolejne. Ładowały się szybko, co cię zdziwiło, bo teoretycznie internet powinien być mocno przeciążony. I kolejne. Tym razem było już zdjęcie Ostrzyhomia widzianego od strony Sturova.
Słońce najbezczelniej w świecie wisiało nad katedrą św. Wojciecha.
*
A na przykład taki Ołomuniec był podejrzanie ciemny tej nocy. Latarnie świeciły, ale jakoś niemrawo. Zbliżała się jesień, powietrze było przejrzyste, czystsze, jakby strząsnęło z siebie cały ten kolorowy, ale tłusty osad lata i wiosny. Pachniało małym końcem świata, jak co roku.

Ale było ciemno. Być może dlatego, że byłeś pijany i upalony murzyńskim zielem jak bąk. Twój litewsko-polski psychoterapeuta Robert zwany Zygizmundasem tudzież Robertasem wytoczył się ze sklepu spożywczego z małą butelką wody mineralnej.
„Dobra voda” było napisane na etykietce. Sklep był prowadzony przez wietnamską rodzinę. Pod tym względem Republika Czeska już dawno była krajem zachodnim: cały drobny handel w miastach opanowali Wietnamczycy. W Polsce nadal było pod tym względem przaśnosłowiańsko. Wschodnioeuropejsko. Rodzimie.

- Ci młodsi  Wietnamczycy – ogłosił Robertas  – mówią już „r”. A ci starsi – nie.
Oparł się plecami o ścianę i zaczął grzebać w kieszeni kurtki.

- Słucham cię? – poszukałeś w kieszeni papierosów. Znalazłeś wymiętoszone opakowanie marlboro w miękkim opakowaniu. To kupowanie fajek w miękkim opakowaniu było powodowane jakimś niejasnym przeświadczeniem, że miękkie opakowanie jest bardziej cool, niż opakowanie twarde – ale choćby z ciebie pasy rwali, nie byłbyś w stanie wyjaśnić, skąd ci się to w głowie uroiło. Wytrząsnąłeś z paczki jednego i zapaliłeś. – Jakie „r”?

- No „r”. Er. Literka. Głoska. Spółgłoska. Wietnamczycy – ci z północy –  nie mówią „r”. Sprzedawca mi powiedział „Dobli den”.

- Przykro mi – wyciągnąłeś dłoń w stronę Roberta. – Daj łyka.

- Czekaj – pokiwał głową twój psychoterapeuta. Wyszperał w końcu z kieszeni małą fiolkę. Otworzył. Zaleciało walerianą. Robert wlał odrobinę do wody. Wstrząsnął. – Masz – powiedział. – „Dobra voda”.

Wypiłeś. Koktajlik miał nawet miły smak. Trochę jak whisky, w której brak spirytusu. Nie sądziłeś, że zadziała tak od razu. Spokój po prostu wlał ci się w ciało.

- Ale młodsi już mówią „r” – powiedział Robertas i wskazał sklep za plecami. – Syn tego faceta, właściciela, powiedział „dobri den”. Piękne, słowiańskie, wibrujące „r”.

- Widziałem kiedyś Wietnamkę prowadzącą tradycyjną czeską knajpę, gdzieś pod Frydlantem – pokiwałeś głową. – Na stołach była cerata, chłopy siedziały przy kuflach z grubego szkła, a ona jarała petry albo sparty i pytlowała z lokalnymi po lokalnemu.

- Coś się kończy – pokiwał głową Robert. – Tylko co z tego wszystkiego będzie?

- Nic – powiedziałeś. – To samo, co na Zachodzie. Zadziałają te same odwieczne prawa logiki.

- Prawa czego? – zarechotał Robert. Lekko histerycznie jakby. Takie odniosłeś wrażenie.

*
Szliście powoli w stronę hostelu. Ołomuniec był dziwnym miastem. Nie do końca czysto habsburskim, jak Brno, Ostrawa czy Wiedeń. Zachowała się tutaj wyjątkowa tkanka. Ale czułeś się tu dobrze. Czułeś się dobrze wszędzie tam, gdzie były dawne Austro-Węgry. Nic na to nie mogłeś poradzić. Ta pohabsburskość działała na ciebie tak samo dobrze, jak „Dobra voda”, którą zaserwował ci twój psychoteraputa z bożej łaski. Uspokajała cię.

Uspokajałeś się więc, gdy wjeżdżałeś do Nowego Sadu od strony Belgradu, ba, wystarczało nawet, że przejeżdżałeś przez Dunaj i wjeżdżałeś do podbelgradzkiego Zemunu, w którym austrowęgierskość wyzierała już z kamieniczek, kapliczek i kart dań. Albo gdy jeżdżąc po Ukrainie docierałeś do Czerniowców albo Lwowa. A w Rumunii do Klużu czy Timisoary. W Polsce mogłeś żyć tylko i wyłącznie w Galicji. Życie w jakimkolwiek innym miejscu byłoby dla ciebie emigracją na wschód. Zupełnie, jakby najważniejszy podział w tym kraju dokonał się za rozbiorów.

Parę kilometrów za Krakowem – czy to w stronę Michałowców czy Szyców, tam, którędy szła stara granica – kończyła się już Europa Środkowa. Zaczynała się Europa Wschodnia i ciągnęła już aż po Ural. Mentalnie przeruszczona przestrzeń, w której nawet powietrze jest brudne. Przestrzeń, która w jakiś niepojęty sposób wymyka się człowiekowi i staje przeciwludzka. Zła jakaś.

Lubiłeś snuć się po wioskach na dawnej austriacko-rosyjskiej granicy pomiędzy Krakowem a Olkuszem i zgadywać, która po jakiej stronie leżała. Zgadywałeś zawsze, w stu procentach. Bardziej intuicją niż obserwacją. Po stronie austriackiej było ci dobrze i spokojnie. I odbicie tego widziałeś na twarzach ludzi za szybą twojego samochodu. „Oni mają inną mimikę” powiedziała kiedyś jedna z twoich znajomych, którą zabrałeś na jedną z tych twoich obsesyjnych przejażdżek – i miała rację.

Po stronie rosyjskiej wkradał się w ludzi niezbyt określony niepokój, rozedrganie. Odbijało się to w przestrzeni, która też stawała się nerwowa, chaotyczna, niedociągnięta. I ani jej było w głowie być miłym miejscem do życia.

- Patrz – wyrwał cię z zamyślenia Robertas, biedny Litwin, boćwin, który prawie całe swoje zasrane życie przeżył w tej wschodniej przestrzeni.  – Tam popatrz.

Podniosłeś głowę. W wylocie ulicy Słowackiej siedział kot. Duży kot.

Wryło cię w ziemię. Kot nie był może wielkości tygrysa, ale był znacznie większy od zwykłego kota. Był naprawdę duży. I patrzył prosto na was. Skądś – z któregoś okna – padało na niego światło i świeciły mu się oczy. Były bardzo, ale to bardzo zielone. Za bardzo zielone. Zdecydowanie za bardzo zielone.

- Co to jest? – syknąłeś.

Robertas kucnął.

- Kici, kici – powiedział. Wyciągnął dłoń. Kot drgnął.

- Przestań! – warknąłeś nerwowo. Bałeś się dzikich bydląt. Bałeś się i koniec. Sztywniałeś. Zawsze tak miałeś. Nawet głupich krów się bałeś. A to był… przypominały ci się nagle historie o legendarnej pumie grasującej niedawno po Śląsku. I to by się w zasadzie zgadzało – pomyślałeś – bo od jakiegoś czasu nic już o pumie słychać na Śląsku nie było, pojawiły się natomiast plotki, że kręci się po Czechach. Jakieś niewyraźne filmiki na YouTube, jakieś fotki po portalach. Taki środkowoeuropejski yeti. Każdy ma takiego yetiego, na jakiego zasłużył, co nie zmienia faktu, że być może rzeczone bydlę siedzi właśnie przed wami, a ten kretyn – twój upalony i narąbany w sztok psychoterapeuta – wabi to cholerstwo do siebie. Kici, kurwa, kici.

- Przestań! – powiedziałeś podniesionym, nerwowym głosem. – Przestań! – krzyknąłeś, kiedy nie zareagował i popchnąłeś go. I to był błąd. Kot warknął bardzo nie po kociemu, zerwał się nagle i świstnął w waszą stronę. Zamarłeś, sparaliżowany. To wszystko trwało ułamki sekund. Robertas odzyskał równowagę i wstał. Kot przywarował przy jego nodze. Jak pies. Kły szczerzył w twoją stronę. Głucho warczał. Bałeś się, jak cholera. Kot był czarny. Dziwaczny. Miał nieco spłaszczony łeb. Nie był tak duży, jak ci się jeszcze przed chwilą wydawało. Był wielkości – może – rysia. Albo żbika. Gdybyś tylko, ignorancie, wiedział, jakiej wielkości jest żbik albo ryś. Zresztą – ani żbiki, ani rysie nie są, z tego, co ci wiadomo, czarne. Ale te oczy. Te oczy miał za zielone. Miał tak dziwnie zielone oczy…



I nagle ten kot został sprzed twoich oczu zmieciony. Za pomocą białego, modnego adidasa.

Pomiędzy tobą a zdezorientowanym Robertasem stanęła szczupła, sympatyczna i ładniutka, lecz – na oko – strasznie pijana blondynka. Znana ci blondynka, dodajmy. Miała na sobie jasne, obcisłe dżinsy i luźną, białą bluzę. Ejtisy wracają i to wracają w wielkim stylu, jak to ktoś kiedyś ujął. Włosy spięła w kucyk. Uroczy – musiałeś przyznać.

- Cześć, Marta – wydukałeś. – Co to do cholery…

Kot tymczasem wracał. Znów wydawał się większy. A oczy miał jeszcze bardziej zielone i jarzące, chociaż tym razem już na pewno żadne światło mu w ślepia nie świeciło. Robił bokami, co wsunęło ci do głowy idiotyczne skojarzenie z koniem. Wyszczerzył kły, i te kły wcale nie wyglądały niewinnie. Zerknąłeś na Roberta i zrobiło ci się zimno. Nigdy nie widziałeś u niego takiej twarzy. Poszarzał, stężał. Wyglądał jak swoja własna mumia. Z wściekłością wpatrywał się w blondynkę.

Kot tymczasem – łapa za łapą – zbliżał się do niej. Blondynka wzięła głęboki oddech – taki, jaki biorą pijani, żeby nie zwymiotować – zatoczyła się lekko, po czym nachyliła się w stronę kota i wysyczała parę niezrozumiałych słów.

Kot prychnął i odskoczył, jakby ktoś ochlustał go wodą. Otarł pysk łapą i przez chwilę wyglądał bardzo pociesznie.

- To działa – powiedziała blondynka otwierając szeroko oczy ze zdziwienia. – Ale numer…

Ale kot był pocieszny tylko przez chwilę. W ciągu sekundy zebrał się do skoku. Zawarczał bardzo po psiemu i rzucił się na blondynkę. Ta wysyczała znów te same niezrozumiałe słowa i sięgnęła pod luźną bluzkę. Po nóż, jak się okazało. Fachowy, komandoski nóż, który w jej szczupłych palcach wyglądał jak zerwikaptur.

Kota znowu odrzuciło, a ty mogłeś tylko przyglądać się temu w niemym osłupieniu. Zerknęliście na siebie z Robertem. Trochę ochłonął.

- Ty ją znasz? – zapytał, po czym odwrócił głowę w stronę dziewczyny. – Hej! Czekaj…

Ale – prawdę mówiąc – nie bardzo było na co czekać. Kot próbował zajść dziewczynę z boku. Przysiągłbyś, że jest ze dwa razy większy, niż przed chwilą. Blondynka tymczasem wyciągnęła w jego stronę lewe ramię i zaczęła coś inkantować. Wyglądało to, jakby pijana dwudziestoparolatka bawiła się w czarodziejkę. I tym razem nic to nie dało. Kot rzucił się na nią, lekko sięgając łapą biodra. Uderzyła go – odruchowo – nasadą dłoni, w której trzymała nóż, po czym z gracją zakurwiła mu z buta w żebra z taką siłą, że z piskiem odleciał pod ścianę. Zanim zdążył ochłonąć, dziewczyna już była przy nim. Wbiła mu w gardło nóż. Krzyknęliście, ty i Robert, w tym samym momencie.

Po chwili blondyneczka chwiała się przed wami ze słodkim uśmiechem. Białe adidasy były całe we krwi. Krwią schlustaną miała białą bluzeczkę. I dłonie. Nóż – wytarty przed chwilą w sierść kota – schowała do pokrowca, który nosiła z tyłu, przytroczony do paska spodni.

Chwiała się przed wami i uśmiechała się.

- Cześć Darek – powiedziała. Otworzyłeś usta. I zaraz zamknąłeś. I znów otworzyłeś.

- Marta… Co ty tu…

Kot – fachowo wybebeszony – nie wyglądał już jak drapieżnik. Ani nawet jak puma. Wyglądał jak zwykły czarny dachowiec.

- Popierdoliło cię? – przerwał ci Robertas. – Zarżnęłaś kota!

Blondynka nazwana przez ciebie Martą zmrużyła pijacko oczy i z bardzo małą sympatią spojrzała na Roberta.

- To był zły kot – wymamrotała groźnie. – Bardzo zły kot.


Ciąg Dalszy Nastąpi


<<  PILOT SERIALU: Kraje, których nie ma
<< Odcinek pierwszy: Suka
<< Odcinek drugi: Trup Anny K

<< Odcinek trzeci: Kostnica
<< Odcinek czwarty: Dzień żywych trupów w mieście Ołomuniec
<< Odcinek 5. Wschodnio(środkowo)europejska psychoterapia


AUTOR, AUTOR


Ziemowit Szczerek
, choć z wykształcenia prawnik, zajmuje się dziennikarstwem internetowym, a żeby nic nie było za proste - także stosunkami międzynarodowymi, z których się doktoryzuje. Publikował m.in. w „Lampie”, „Studium”, „Nowej Europie Wschodniej” i „Tygodniku Powszechnym”. Interesuje się granicami (w różnym znaczeniu), Europą Środkową, Wschodnią i Bałkanami, ale po pierwsze – nie tylko, po drugie – to się zmienia.

Ilustracje: Mateusz Kamieński (ur. 1977 roku w Radomiu) - ukończył Wydział Grafiki Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Grafik, ilustrator, projektant. Prowadzi studio graficzne mateoo, a kiedy robi sobie przerwę od prowadzenia studia graficznego mateoo, jeździ po Europie Środkowo-Wschodniej i bardzo uważnie na nią patrzy. A potem to, co zapamiętał i obfotografował, trawi mózgiem i zwraca rękami.



Serialowi patronują














ZIEMOWIT SZCZEREK DOTYCHCZAS NA E-SPLOCIE - EAST SIDE STORIES:

Tygiel Berbera Alego – część pierwsza

Tygiel Berbera Alego - część druga i ostatnia

Potraviny


Waldhutten - część pierwsza


Waldhutten - część druga i ostatnia

Klątwa doktora Nambaryna - część pierwsza

Klątwa doktora Nambaryna - część druga i ostatnia

Sri Lanka Maz.

Diabły w Ałuszcie

Sallahaddin