PILOT SERIALU: Kraje, których nie ma
Odcinek pierwszy: Suka
Odcinek drugi: Trup Anny K
Póki co są na Słowacji. Na drodze do Dolnego Kubina wzięli autostopowiczkę. Czarnowłosą pannę o trudnym charakterze o imieniu Anna. Nie ujechali długo. Po kłótni, która się zaskakująco szybko rozpętała, Anna wywróciła ich starego land rovera, zaciągając na pełnej szybkości ręczny. Po czym zniknęła, jakby jej nigdy nie było.
W samochodzie, pod siedzeniem, na którym jakże niedługo podróżowała z nimi Anna, chłopaki znaleźli brukową gazetę. Musiała wypaść Annie z kieszeni. A w gazecie była niespodzianka. Informacja, że Anna, która wywaliła im samochód, została znaleziona martwa na rynku w Ołomuńcu. Wczoraj. Czyli jeden dzień przed tym, jak ją poznali. Postanowili pojechać więc do Ołomuńca. Zobaczyć, czy faktycznie Anna w kostnicy leży, jak przykazał pan Bóg, który nie istnieje.
Może byś się w końcu przedstawił. Jedziecie tym trupem land rovera do Ołomuńca by szukać innego trupa, o wiele – przyznajmy – ładniejszego, masz chwilę czasu, możesz pogadać. Za oknami nudniuteńki słowacki pejzaż, który za kilkadziesiąt kilometrów zamieni się w jeszcze bardziej nudniuteńki pejzaż czeski. Tu się nic nie dzieje. Po ulicach chodzą tylko Cyganie. Ciągną jakieś wózki od jednego osiedla cygańskiego do drugiego, od jednej Kalkuty do drugiej i już dawno przeszły im pomysły na jakąkolwiek integrację. Bo jak tu się integrować z tymi, którzy cię nienawidzą. A nienawidzą, bo jak tu – z drugiej strony, jak mawiał Tewje Mleczarz – lubić tych, którzy sami cię mają w pogardzie i srają na twoje aspiracje. Dosłownie.
No, więc przedstaw się ładnie. Darek. Dariusz.
Masz imię barbarzyńskiego wodza i sam jesteś barbarzyńcą. Nie da się ukryć. Pochodzisz z ludu, który tylko położeniem geograficznym różni się od tych wszystkich innych, zamorskich, których nie-barbarzyńcy kolonizowali. Zresztą, twój lud też kolonizowali. A kiedy kolonizowanie przestało być modne – przypuścili do wspólnego stołu jak gdyby nigdy nic i oczekują, że będzie taki sam, jak ci, którzy stworzyli tę całą kulturę. Kulturę Europy, do której ten twój lud adoptowano, bo sam niespecjalnie uczestniczył w jej budowie en masse. Europa bez twojego ludu, od paruset lat nazywanego narodem, doskonale by się obeszła, choć nie wypada o tym mówić. Twój lud zresztą czuje się tym przypuszczeniem do Europy pochlebiony i udaje, że jego historia była taka sama jak historia Europy Właściwej. I przebiera z radości nóżkami. Tylko, że jest kapryśny, więc raz co prawda z miną prymusa kuje i odrabia europejskie lekcje, a raz obraża się na to wszystko, napierdala drzwiami i tyle z tego napierdalania jest, że wszyscy się z niego śmieją. Ale dobrze, że przebiera nóżkami. I że kuje. Bo nie ma sensownego życia poza Zachodem. Mówcie, co chcecie. Bo tylko na Zachodzie człowiek jest przede wszystkim człowiekiem, a nie częścią czegoś większego. Dlatego ty, barbarzyńca, chcesz na Zachód. Ale – cholera – jednocześnie dziwnie ciągnie cię na Wschód. Dariusz.
Imię masz barbarzyńskie. Ale za to nazwisko – łacińskie.
Miles. Nazywasz się Dariusz Miles. Nie żaden tam majls, jak Miles Davis, tylko właśnie Miles. To po łacinie znaczy żołnierz. A jeśli przestawić L i M, to wyjdzie limes. Granica.
Nazywasz się więc Darek Miles i – jak już wielokrotnie wspominałeś – jesteś dziennikarzem.
Cóż. To tylko część prawdy.
Byłeś dziennikarzem. Wyrzucono cię z pracy za rzekomy notoryczny brak obiektywizmu. No, Darek, spokojnie. Nie rzekomy. Naprawdę byłeś nieobiektywny. Okej, w porządku, cholera cię brała, gdy musiałeś traktować alogiczne i toksyczne brednie jako równoprawny głos w publicznej debacie. No, ale dlatego właśnie nie byłeś obiektywny. Mówmy wprost. Takie są rzeczypospolite, jakie są i chuj. Twoja jest taka a nie inna. Dyskurs jest w niej taki, jaki jest a jego mainstream wypierniczono tak daleko ze środka, że obejmuje takie rzeczy, od których się włosy na głowie jeżą. No, ale tak jest i koniec. I albo to zrozumiesz i będziesz grał według reguł albo nie nadajesz się na dziennikarza.
Nie zrozumiałeś, nie grałeś według reguł i dlatego nie jesteś już dziennikarzem.
- Jestem – myślisz i zaciskasz zęby. – Jestem, bo mam rację. Bo logika jest tylko jedna. Interpretacje są różne, zgoda. I tutaj nie zamierzam nikogo przekonywać, że jest inaczej. Ale logika jest jedna. I dlatego to ja miałem rację, a nie rednacz, który wypieprzył mnie z firmy. I ja im jeszcze pokażę.
No to pokaż. Darek.
Dlatego wyjechałeś w dawne demoludy. Do gorszej Europy. Tam, gdzie znajdziesz ciekawy temat. Gdzie znajdziesz takie tematy, że wszyscy wyskoczą z butów. Czyli na dziki, dziki Wschód. Bo na nudnym Zachodzie gówno znajdziesz. Żeby znaleźć coś ciekawego, trzeba pojechać w drugą stronę. Do krajów, których w globalnej świadomości nie ma. Dlatego można opowiedzieć o nich wszystko, co przyjdzie do głowy. Dlatego wziąłeś swoją niezłą w zasadzie odprawę, dlatego oszukałeś bank, że jeszcze pracujesz i wziąłeś całkiem spory kredyt konsumpcyjny, i z tą kasą wybrałeś się w podróż. Razem ze swoim niedomartwym, niedobitym, niedowieszonym psychoterapeutą. Który – swoją drogą – miał swoje powody, żeby wyruszyć w tę podróż. I dlatego napiszesz takie historie z tych krajów, że wszystkim opadną szczęki do podłogi.
Zresztą – już się zaczyna. Bo bardzo rzadko trupy pięknych kobiet rozpierdalają samochody pięknym mężczyznom i zostawiają pod swoim siedzeniem gazety ze zdjęciem własnych zwłok. I dlatego teraz wyruszyliście trupem land rovera w pościg za trupem Anny K.
Swoją drogą – byłaby wielka szkoda, gdyby Anna K. naprawdę nie żyła.
Tymczasem minęliście już Żylinę, kolejne słowackie zadupie, które Słowacy odpicowali sobie tak, że nie jest już zadupiem. Takie są rzeczypospolite, jak sobie urządzają własną przestrzeń publiczną, a wasza pod tym względem nie była specjalnie hop do przodu i nie mogłeś powiedzieć, że cię to nie ruszało. Minęliście Makov i już niedługo miała być czeska granica. Powęgierska, słowacka przestrzeń, wiejsko-bogobojna, miała zmienić się ot tak w czeską, miejsko-bezbożną. I równie nudną. Notabene.
Granica mignęła wam jak jakieś ulotne, chwilowe wspomnienie. Którym zresztą była. Ledwie sobie wznieśli budynek kontroli celnej, już trzeba było go przerabiać na restaurację dla tirowców.
Robert dopiero teraz trzeźwiał. Widziałeś to. Rano twierdził, że ma, co prawda, kaca, ale może jechać. Prawda była taka, że był jeszcze rano nawalony jak stodoła i dlatego tak chojraczył z tą jazdą. Teraz trzeźwiał i wyglądało to nie za dobrze. Zmieniłeś go. Robertas zwany Zygizmundasem, psychoterapeuta z bożej łaski, spał teraz w najlepsze na siedzeniu obok, a ty – włączywszy czeskie radio – pędziłeś po polsku czeskimi drogami i w dupie miałeś porozstawiane co rusz ograniczenia do sześćdziesięciu.
I tak nikogo w tych wsiach i miasteczkach nie ma na ulicach. Rano skodą do pracy, po południu skodą do domu, „Szpital na peryferiach”, potem na dwa jasne do gospody z ceratowymi obrusami, i apiać do domu, do pierzyny i do żony. Ot i całe wychwalane pod niebiosa czeskie życie. Dziękuję bardzo.
W Lipniku zatrzymałeś się na stacji benzynowej. Kupiłeś czeską winietkę i przylepiłeś ją na szybie. Obudziłeś Robertasa i wręczyłeś mu kubek z czarną, niesłodzoną kawą i hot doga.
- Parek w rohliku. Voila – powiedziałeś.
- Dzięki – mruknął Robert i zaczął przeżuwać. – Daleko jeszcze?
- Dwadzieścia kilometrów – powiedziałeś. – Poprowadzę.
- Spoko.
- Lubię stacje benzynowe – powiedziałeś po chwili. – Tak będzie wyglądała nasza przyszłość. Są idealnie zglajchszlachtowane i zachromowane.
- Przestań pieprzyć z łaski swojej – jęknął Robert. – Bo mnie jeszcze bardziej głowa boli.
- No ale tak będzie. Trzeba się z tym pogodzić.
- Nigdy tak nie będzie. To takie pierdolenie antyglobalistów. Którzy są debilami. Za bardzo się wszyscy różnimy, żeby się zuniformizować.
- No ale masz, sam popatrz – wskazałeś stację – jak się słowo stało ciałem.
- Gówno się stało ciałem. Na Słowacji sprzedają rajec, a tu vineę. I rodzaje lentilków też mają różne.
- Racja.
- Jedziemy. Żeby nam kostnicy nie zamknęli.
Nie zamknęli. Najpierw pojechaliście na posterunek na Sokolskiej, najbliższy Rynku, na którym znaleziono martwą Annę K. Gliniarze jedli chińszczyznę z jednorazowych opakowań. Śmierdziało słodko-kwaśno w całej dyżurce. Prezydentowi Klausowi wiszącemu na zdjęciu wąsy musiały nasiąknąć tym smrodem. Policjanci byli bardzo mili i uprzejmie narysowali wam na serwetce mapkę z trasą do miejskiej kostnicy, dodatkowo zaznaczając krzyżykiem miejsce, gdzie ich koledzy złośliwie stoją z radarem. Podziękowaliście i wróciliście do land rovera.
Kostnica w postkomunistycznym kraju skazana jest zazwyczaj na bycie obskurnym chlewem z odłażącym tynkiem. Nie w Republice Czeskiej. Jeśli takie są republiki, jak ich kostnice, to republika szanownych kolegów Czechów prezentowała się całkiem nieźle.
Gorzej, że kierownik kostnicy nie chciał z wami rozmawiać.
Był młody i sam wyglądał jak trup. Był łysy jak kolano, chudy i wysoki jak słup wysokiego napięcia. Miał woskową cerę. Wyglądał tak, że bałbyś się przy nim zapalić zapalniczkę, by nie zaczął się topić. Wyglądał jak trup, ale trup wylaszczony, i to stylowo. Wymyślił sobie chyba, że w związku z pełnionym zawodem będzie ubierał się jak stereotypowy przedsiębiorca pogrzebowy albo koroner z filmów kogoś w rodzaju Tima Burtona. Nosił więc eleganckie spodnie w prążki, wsuniętą w nie białą koszulę, a na to – założył czarną kamizelkę. Od jednego z jej guziczków do kieszonki biegł łańcuszek zegarka. Spojrzałeś na jego mankiety – spinki były w kształcie trupich główek. Westchnąłeś z uśmiechem. Na wieszaku w jego gabinecie wisiał też prochowiec – choć przecież było jeszcze ciepło. I kapelusz. Marynarka o staroświeckim kroju wisiała na szkielecie stojącym w kącie jego gabinetu. Podobnie, jak na policji, patrzył na to wszystko z pogodnym uśmiechem pan prezydent Vaclav Klaus.
Kierownik kostnicy odchylił się na krześle. W ręku trzymał przedwczorajszego już brukowca, otwartego na zdjęciu Anny K.
- Tak, to ona – powiedział kwadratową angielszczyzną z wyraźnym czeskim akcentem. Akcent ten próbował ukryć, dodając do wypowiedzi specyficzne bulgotanie, które miało kojarzyć się zapewne z brytyjską BBC wymową. – Ale panowie, bądźcie poważni. Nie mogę okazać wam żadnego ciała. Nawet, jeśli jesteście, jak mówicie, z prasy. Tym bardziej, jeśli jesteście z prasy. Bo jeszcze to opiszecie i kłopoty gotowe. Ja mogę, drodzy panowie, tylko panu prokuratorowi i panom śledczym. I rodzinie, jeśli się zgłosi. A to i tak za pozwoleniem pana prokuratora.
- A zgłosiła się?
- Nie mogę podawać takich informacji. Panowie, zrozumcie. – Kierownik z zawodowym zainteresowaniem popatrywał na wisielczą bruzdę na szyi twojego psychoterapeuty Roberta, który stał sobie w kącie i ledwo żył, tak nim kac tarmosił.
- To dla nas ważne – powiedziałeś. – Bardzo ważne. A ile to… hm…
- A czemuż to dla was takie ważne – spytał kierownik.
- Bo… piszemy pewien materiał. Jesteśmy na tropie…
- No to tym bardziej nie mogę – pokręcił głową kierownik. – Dla dobra śledztwa. A tak w ogóle – wziął w rękę telefon – to dobrze, że wpadliście. Może pomożecie policji. Bo to ogólnie rzecz biorąc dość zagadkowa sprawa, więc jeśli coś wiecie, to się może przydać.
- Nie! – syknąłeś. Też miałeś kaca i komórki mózgowe pracowały ci tak, jak chciały. Za nic nie mogłeś ich zaprząc do wspólnego, sensownego wysiłku. – Bo widzi pan… my ją widzieliśmy – chlapnąłeś, jak kto głupi. – Dzień po tym, jak ją znaleźli martwą. Żywą. To znaczy – my ją widzieliśmy żywą.
Twój psychoterapeuta ukrył twarz w dłoniach. Kierownik odłożył telefon na miejsce. Chichotał.
- Ech, wy Polacy – szczerzył się, a ząbki miał ostre jak u ludojada – katolicy. Wierzycie w duchy, co? Jezus Maria, a myślałem, że to przesada, co się o was mówi, o tych polskich zabobonach. A tu – proszę! Do kostnicy, żeby sprawdzić, czy trup jest na pewno martwy! Jezus Maria, Józefie święty! Katolicy! Mogę was zapewnić, że ta pani – stuknął palcem w fotografię, w okolice piersi Anny, co ci się bardzo nie spodobało – jest martwa jak… jak… - myślał intensywnie – jak święty Jan Nepomucen, którego wrzucili w worku na dno Wełtawy. Tak, moi panowie.
- Ile? – spytałeś.
- Co, ile? – spojrzał na ciebie, udając zdziwienie kierownik, choć doskonale wiedział, co ile.
- No ile? – Oparłeś się o framugę i wyjąłeś portfel.
Kierownik znów odgiął się w fotelu, obciął was od głów po buty, zerknął przez okno na waszego land rovera na parkingu, który z tej perspektywy wyglądał całkiem-całkiem, ocenił was na sześć tysięcy koron, ty stargowałeś do czterech i ruszyliście wąskim, oświetlonym jarzeniówkami korytarzem, by zobaczyć trupa Anny K.
Telefon zadrżał ci w kieszeni. Esemes. Wyciągnąłeś go, idąc. Numer, którego nie znałeś. Czeski, bo kierunkowy był +420. Otworzyłeś.
„PRZYJECHALISCIE MNIE SZUKAC? JAK MILO. POWODZENIA. ANNA”..
Tak cię zmroziło, że o mało nie upadłeś na ziemię.
Ciąg Dalszy Nastąpi
<< PILOT SERIALU: Kraje, których nie ma
<< Odcinek pierwszy: Suka
<< Odcinek drugi: Trup Anny K
Odcinek czwarty: Dzień żywych trupów w mieście Ołomuniec >>
Odcinek 5. Wschodnio(środkowo)europejska psychoterapia >>
AUTOR, AUTOR
Ziemowit Szczerek, choć z wykształcenia prawnik, zajmuje się dziennikarstwem internetowym, a żeby nic nie było za proste - także stosunkami międzynarodowymi, z których się doktoryzuje. Publikował m.in. w „Lampie”, „Studium”, „Nowej Europie Wschodniej” i „Tygodniku Powszechnym”. Interesuje się granicami (w różnym znaczeniu), Europą Środkową, Wschodnią i Bałkanami, ale po pierwsze – nie tylko, po drugie – to się zmienia.
Ilustracje: Mateusz Kamieński (ur. 1977 roku w Radomiu) - ukończył Wydział Grafiki Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Grafik, ilustrator, projektant. Prowadzi studio graficzne mateoo, a kiedy robi sobie przerwę od prowadzenia studia graficznego mateoo, jeździ po Europie Środkowo-Wschodniej i bardzo uważnie na nią patrzy. A potem to, co zapamiętał i obfotografował, trawi mózgiem i zwraca rękami.
Serialowi patronuje
ZIEMOWIT SZCZEREK DOTYCHCZAS NA E-SPLOCIE - EAST SIDE STORIES:
Tygiel Berbera Alego – część pierwsza
Tygiel Berbera Alego - część druga i ostatnia
Potraviny
Waldhutten - część pierwsza
Waldhutten - część druga i ostatnia
Klątwa doktora Nambaryna - część pierwsza
Klątwa doktora Nambaryna - część druga i ostatnia
Sri Lanka Maz.
Diabły w Ałuszcie
Sallahaddin