Rodzina Vajkayów to emerytowany urzędnik Akacjusz, jego żona i ich trzydziestopięcioletnia córka – brzydka, przekwitła Ptaszyna, której obecność organizuje rodzicom całe życie. To tym bardziej interesujące, że Ptaszyna dosłownie obecna jest tylko w momencie swojego wyjazdu – chwili, która otwiera całą opowieść. Vajkayowie przygotowują córkę do tygodniowego wypoczynku u krewnych mieszkających na wsi, sami zaś pozostają w miasteczku, w którym przez siedem dni rozgrywać się będzie ich samotność. Podczas tego tygodnia rodzice zdobędą się na demaskację własnego stosunku do córki. Ich obsesyjna wręcz troskliwość o losy starej panny motywowana jest niesłabnącą nadzieją na jej zamążpójście, której to nadziei podporządkowują całą swoją codzienność. W pewnym sensie więc wyjazd córki staje się dla nich czasem święta – ekscesywnego spędzania życia na wszystkim tym, z czego rezygnowali dla iluzorycznego dobra swego dziecka. Każdy kolejny dzień jego nieobecności to krok Vajkayów ku odtwarzaniu dawnych rozrywek, pasji i pożądań. Rodzice odkrywają, że żyli w zamknięciu, dokładnie tak, jak ich szpetna córka, i jak ona izolowali się od życia małomiasteczkowej społeczności. Problem w tym, że ta społeczność wcale nie wydaje się szczególnie szczęśliwa. Geza Cifra i pan Doba, którzy asystują Akacjuszowi w nocnych wyprawach do knajpy, zagłuszają swoimi cotygodniowymi pijaństwami pustkę egzystencjalną, jaką narzuciło im życie. Po jednej z takich wypraw Akacjusz zdobywa się na zerwanie zasłony emocjonalnej iluzji, która przysłaniała jego uczucia do pożałowania godnej córki. On i jego żona wcale nie kochają swojej Ptaszyny, wcale też nie przejęliby się, gdyby nie wróciła z wypoczynku. Dlatego gdy pociąg, którym ma przyjechać, opóźnia się, oboje z żoną snują scenariusze wypadku.
A jednak nic takiego się nie dzieje. Pociąg się nie wykoleja, Ptaszyna nie umiera. Maleńki ptaszek przylatuje do domu, a na twarzach rodziców momentalnie i w sposób niemal automatyczny pojawia się szczęście.
Istnieje pewna pokusa, by postać Ptaszyny, jej sprawczą nieobecność traktować jako wielki symbol. Jak jednak pisał już Esterházy, Ptaszyna to raczej nienazywalny niepokój, od którego chętnie zrobilibyśmy sobie święto. Niepokój, który, nawet oddalony, organizuje egzystencję. Niepokój, który jest właściwie egzystencją, bo poza nim nie istnieje – jak zdaje się wskazywać Kosztolányi – żadna inna kondycja doświadczenia. Doświadczenie życia byłoby więc brzydkie, rozlazłe i tępe. I dopuszczałoby chwilowe uwolnienie się od swego ciężaru (proponując w zamian inny, równie dokuczliwy), lecz tylko po to, by powrócić swą dotkliwą obecnością. Być może najbardziej druzgocące jest jednak to, że powrót taki spotyka się z naszą radością. Cieszymy się, bo ptaszek przyfruwa do domu. A Dezsö Kosztolányi celnie radość tę uchwycił.
Dezsö Kosztolányi, Ptaszyna
przeł. Andrzej Sieroszewski
W.A.B., 2011