- Żyjesz? Darek? – spytał Robert.
- No… – splunąłeś krwią. – Puszczaj. Sam wyjdę. Ja pierdolę, co to było…
- Suka – powiedział twój psychoterapeuta, ale powiedział to z podziwem.
- Tak – zgodziłeś się, również z podziwem. – Suka. Nic jej nie jest?
- Nie wiem – odpowiedział. – Gdy się wydostałem z samochodu, jej już nie było. Ani plecaka. Po prostu. Ani śladu. Czujesz?
*
Gliniarze z Dolnego Kubina byli złośliwi, tępi i powolni. Nie wierzyli wam, że czarnowłosa ni to Polka ni to Czeszka, która siedziała z tyłu pociągnęła za ręczny hamulec. Nie chcieli uwierzyć, że ktokolwiek w ogóle siedział z tyłu. Twierdzili, że to ty, po pijanemu, szarpnąłeś ręczny, pokłóciwszy się z Robertem. Swoje zarzuty opierali głównie na takim argumencie, że obaj byliście Polakami, a Polacy to – wiadomo. A od ciebie cuchnęło dodatkowo borowiczką, którą przemyłeś sobie czoło. I której, cóż, odrobinę wypiłeś.
Mówili coś o prokuraturze i o tym, że teoretycznie muszą zawiadomić, bo to „spowodowanie zagrożenia w ruchu lądowym”. Mówili, że – oczywiście – nie musicie się z nimi w tej materii zgadzać, ale o tym rozstrzygną dopiero sąd i biegli. Zmiana kwalifikacji prawnej zdarzenia kosztowała was sto euro wsunięte w rękaw przesłuchującemu was gliniarzowi, gdy razem wyszliście na zaplecze komisariatu na fajkę. Dali Robertowi mandat za przekroczenie prędkości i utratę panowania nad maszyną. Przyjęliście mandat i zrzuciliście się na niego we dwójkę, bo chcieliście po prostu jak najszybciej wyjść z komisariatu.
Na szczęście (i jakimś cudem) nie wymagaliście – ani ty, ani on – poważniejszej pomocy lekarskiej. Lekarz w kubińskiej przychodni nakleił wam na głowach po parę plastrów i śmiał się z was. Rozumiałeś mniej więcej, o co mu chodziło. Powtarzały się tam jak mantra słowa „Polacy” i „wódka”, ale nie chciało ci się tego tłumaczyć nawet samemu sobie. Chciało ci się śmiać. Nie mogłeś przestać myśleć o Annie. I o tym, skąd ją znałeś. I co się z nią mogło stać. Gliniarze nawet nie zamierzali przeszukiwać miejsca wypadku, mimo że – jak podsuwałeś – Anna mogła oddalić się w szoku. Najnormalniej w świecie nie wierzyli, że była jakaś Anna.
Po wypisaniu wam mandatu policjanci oznajmili, że wasz samochód nie nadaje się do dalszej jazdy, i że muszą go zarekwirować i przechować na ekskluzywnie płatnym policyjnym parkingu do czasu odholowania. Trzeba było ponownie korumpować najważniejszego. Poszło kolejne sto euro. Policyjna pryncypialność po raz kolejny padła jak ustrzelona kaczka.
Gliniarze byli młodzi, i po tym, jak dostali w łapę – a było ich czterech i wychodziło po 50 euro na łebka – zaczęli udawać, że są bardzo cool. Sugerowali, że mogą wam opchnąć trochę gandzi z szafy pancernej, bo mieli jej pełno po ostatnim nalocie na cygańskich dilerów.
Podpisaliście tylko na pokwitowaniu odbioru, że samochód wywieźliście na lawecie, obiecaliście, że zostawicie go gdzieś w Dolnym Kubinie i że nie będziecie jeździć tym wrakiem po drogach Republiki Słowackiej, bo jak was złapie drogówka to wszyscy razem będziecie mieli przejebane – wy dlatego, że nim jeździcie, a oni dlatego, że was puścili. Obiecaliście, po czym odjechaliście spokojnie land roverem w stronę Rużomberoka.
Nie to, żebyście specjalnie uwielbiali Rużomberok, ale dzień był pełen wrażeń. Byliście padnięci i marzyliście o hotelu. W Dolnym Kubinie nie chcieliście zostawać. Dolny Kubin was przerastał. Kanciasty, betonowy potworek rzucony pomiędzy zgrabne górki wyglądał żałośnie i depresyjnie. Potrzebne wam było w miarę przyjazne miasteczko, w którym znaleźć można choć śladowe ilości staromiejskiej struktury. I miłą, przyjemną knajpkę, w której będą podawali smadnego mnicha i whisky, w której zaleczycie skołatane nerwy.
Samochód ledwie zipał. Klekotał i turkotał. Robert klął. Przednia szyba jakimś cudem nie poszła doszczętnie. Doturlaliście się do Rużemberoka. Aż tak daleko nie było. Znaleźliście niedrogi hostelik na placu Hlinki. Robert jak zawsze zaczarował cenę pokoju za pomocą swojej wizytówki wręczonej menadżerowi („piszę przewodnik o waszym pięknym kraju dla Lonely Planet. Chciałbym wspomnieć tam o waszym hotelu”). Słońce już zachodziło nad Rużemberokiem i zalewało to odrestaurowane słowackie miasteczko czerwienią prawie tętniczą. Przyjemnie wiało. Robert był jakiś nieswój. Był nerwowy.
*
Knajpę znaleźliście na ulicy Pańskiej. Nazywała się „Śmierć Papieża”. Ach ten postmodernizm. Nie mogliście nie wejść. W środku było miło i przytulnie. Na ścianach wisiały – zaaranżowane w stylu myśliwskich trofeów – głowy dwóch ostatnich świętych ojców: Jana Pawła II i Ratzingera. Dalej pamięć ludzka nie sięgała. A już na pewno nie pamięć tego pokolenia. Na zewnątrz był kojący wczesny wrzesień. Powoli opadało z ciebie napięcie dnia. Nawet rozbite czoło mniej cię bolało. Barman pozwolił wam palić w środku i mówił, że lubi Polaków. To była miła odmiana.
Gdy usiedliście przy stoliku przy oknie, Robert położył na blacie gazetę.
- Popatrz sam – powiedział. – Bo już sam nie wiem, czy nie zwariowałem. Znalazłem teraz, jak wynosiliśmy plecaki na górę. Pod siedzeniem Anny.
Wziąłeś gazetę do ręki. To było czeskie „Zrcadlo”. Wczorajsze. Brukowiec jak się patrzy.
- Na co mam popatrzeć – powiedziałeś, patrząc na pierwszą stronę. Jakaś czeska gwiazdka „ukazala rozkrok w kostele”, jak informował wytłuszczony tytuł artykułu pod gruboziarnistym zdjęciem „rozkroku”. – „Rozkrok w kostele”?
- Nie – odpowiedział Robert – strona trzecia.
Otworzyłeś. Rubryka „krimi” była całkiem rozrośnięta. Gdy popatrzyłeś na zdjęcie w prawym górnym rogu poczułeś, że po kręgosłupie przejeżdża ci lodowata winda.
- Nie… – powiedziałeś. – Niemożliwe.
- No właśnie – powiedział Robert. – Niemożliwe.
- To nie może być ona.
- Ano nie może.
- Ale jest.
- Ano jest.
- Może jakaś podobna.
- Może bliźniaczka. I z takim samym plecakiem. I taką samą fryzurą. I z takim samym imieniem. I w takiej samej kurtce.
- I to gazeta z wczoraj.
- Z wczoraj.
Na dużym zdjęciu kryminalnego działu brukowca na ziemi leżała Anna. Hieny bulwarowe nawet jej nie zapikselowały twarzy. Krwi prawie nie było, jeśli nie liczyć płynącej jej z kącika ust. Jej rozrzucone, czarno farbowane włosy leżały na bruku. Mała Wednesday Addams, tylko ładniejsza. Oczy miała otwarte, źrenice spłynęły jej na lewą stronę. Wyglądała, jakby ktoś ją po prostu wyłączył.
„Vcera v centru Olomouce byla nalezena mrtva Anna K. Ne podarilo se urcit pricinu smrti” – było napisane.
A do tego wszystkiego za cholerę nie mogłeś pozbyć się tego męczącego, tłukącego się pod czaszką pytania: „skąd ja ją znam?”. Bo twój mózg rozpoznawał tę twarz tak bezwzględnie i jednoznacznie, jakby to była twarz twoja własna, widziana w lustrze. Tylko za nic w świecie nie potrafił przypisać jej odpowiedniej osobie.
Ciąg Dalszy Nastąpi
<< PILOT SERIALU: Kraje, których nie ma
ODCINEK DRUGI: TRUP ANNY K.
AUTOR, AUTOR
Ziemowit Szczerek, choć z wykształcenia prawnik, zajmuje się dziennikarstwem internetowym, a żeby nic nie było za proste - także stosunkami międzynarodowymi, z których się doktoryzuje. Publikował m.in. w „Lampie”, „Studium”, „Nowej Europie Wschodniej” i „Tygodniku Powszechnym”. Interesuje się granicami (w różnym znaczeniu), Europą Środkową, Wschodnią i Bałkanami, ale po pierwsze – nie tylko, po drugie – to się zmienia.
Ilustracje: Mateusz Kamieński (ur. 1977 roku w Radomiu) - ukończył Wydział Grafiki Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Grafik, ilustrator, projektant. Prowadzi studio graficzne mateoo, a kiedy robi sobie przerwę od prowadzenia studia graficznego mateoo, jeździ po Europie Środkowo-Wschodniej i bardzo uważnie na nią patrzy. A potem to, co zapamiętał i obfotografował, trawi mózgiem i zwraca rękami.
Serialowi patronuje
ZIEMOWIT SZCZEREK DOTYCHCZAS NA E-SPLOCIE - EAST SIDE STORIES:
Tygiel Berbera Alego - część pierwsza
Tygiel Berbera Alego - część druga i ostatnia
Potraviny
Waldhutten - część pierwsza
Waldhutten - część druga i ostatnia
Klątwa doktora Nambaryna - część pierwsza
Klątwa doktora Nambaryna - część druga i ostatnia
Sri Lanka Maz.
Diabły w Ałuszcie
Sallahaddin