Kolorowe chustki, które – widać – już na początku walki zerwały sobie wzajemnie z głów, leżały w nieładzie na przetartym trawniku. Pod cokołem, na którym dumał obesłany przez gołębie betonowy poeta. Staruszki prały się po twarzach. Siedzieliście z Robertem na masce starego land rovera i patrzyliście. Land rover należał do Roberta. Brat jego byłej dziewczyny sprowadził mu go z Niemiec. Land rover wcześniej należał do szwarcwaldzkiego leśniczego, który woził nim odstrzelone jelenie. Gdy Robert kupował samochód, uważał, że to cool. To wożenie jeleni. Teraz już tak nie uważał, bo jelenia krew wżarła się tak głęboko w tapicerkę paki samochodu, że za nic nie można było pozbyć się jej zapachu.
Z wnętrza samochodu leciało czeskie radio. Puszczali przeróbkę „In the Summertime” Mungo Jerry. Z czeskim tekstem.
Kiwałeś głową do rytmu i patrzyłeś. Jedna ze staruszek, wyższa, z nosem zakrzywionym jak wygięty palec, złapała niższą za czuprynę. Niższa, zwinna jak łasica, szarpnęła głową do tyłu, zostawiając w ręce drugiej eteryczny pęk cienkich, siwych włosów. Wyglądały, jak ektoplazma.
Przez chwilę obie staruszki sapały ciężko, mierząc się wzrokiem jak bokserzy po ważeniu. Niższa naraz kopnęła wyższą w kolano ciężkim mokasynem. Wyższą jakby kosą ścięło. Padła na rachityczny kwietnik pod pomnikiem, wzbudzając mały obłoczek kurzu i gniotąc żółte chryzantemy.
Miasteczko było świeżo odnowione, kamieniczki i domki przy głównej ulicy pachniały jeszcze farbą. Elegancka tablica informowała, że to całe piękno jest za pieniądze z Unii z dwudziestoprocentowym wkładem własnym gminy.
Zatrzymał się przy was ford focus na polskich, podkieleckich rejestracjach. Wychynął z niego hipsteroidalny łeb z falującą grzywą. Z tyłu siedziały jakieś panny. Wyglądali na takich, co jadą do Chorwacji.
- O jaa – powiedział łeb pod waszym adresem i palcem kłuł powietrze, wskazując staruszki – o jaa. Nie?
- No – powiedział Robert. Podniósł głowę i zagapił się na niebo niebieskie nad sobą. Hipsteroid zagapił się z kolei na imponującą wisielczą bruzdę na szyi Roberta. Robert był twoim psychoterapeutą. Przestał, co prawda, praktykować jakiś czas temu, po tym właśnie, jak go odcięli ze sznura zawieszonego na drążku do ćwiczeń w jego wileńskim mieszkaniu. Ale wyświadczał ci przysługę i zgodził się poprowadzić jeszcze twój przypadek. I swój w zasadzie przy okazji też. To miedzy innymi dlatego jechaliście teraz na południe.
Szyba z tyłu forda focusa zjechała w dół. Panny obfotografowywały bijatykę smartfonami.
- Słowacka dzicz, co? – zagajał was tymczasem hipsteroid.
- No – odpowiedziałeś – nie to, co w Kielcach.
Hipster roześmiał się i na wszelki wypadek pokazał ci faka. Wyliczył, że nic na tym nie traci, a może zyskać. Dał jedynkę i nacisnął na gaz. Słyszałeś jeszcze, jak przeskakuje na dwójkę i trójkę. Po chwili zad focusa zniknął za zakrętem drogi na Dolni Kubin.
Twój psychoterapeuta Robert, zwany też Zygizmundem, dopiero teraz spojrzał na ciebie i zobaczył, że też filmujesz walczące babcie smartfonem.
- Bawi cię to? – spytał.
- Tak. I uspokaja – odmruknąłeś, uważając, by walczące staruszki nie wylazły ci z kadru. Bo wyższa leżała, co prawda, na ziemi, ale złapała niższą za nogę i pociągnęła na siebie. Udało się: niższa padła. Obie wiły i biły się teraz na leżąco. I darły w niebogłosy. – A ciebie nie?
- Dlaczego uspokaja?
- Nie wiem. Pewnie chodzi o jakąś formę schadenfreude.
- W znaczeniu, że może Słowacy mają autostrady i generalnie bardziej poradzili sobie z rewitalizacją przestrzeni publicznej, ale jednak to u nich, a nie w Polsce, dwie babcie napierdalają się na skwerku? – Robert zwany Zygizmundem mówił z ciężkim, wileńskim akcentem. Brzmiał trochę jak naczelnik Piłsudski.
- No… pewnie mniej więcej.
- I że zaraz za polską granicą udało ci się dotknąć istoty tego, po co jeździsz po dawnych demoludach: wschodnioeuropejskiego hardkoru.
- Pewnie tak, Zygizmundzie.
- Bo dzięki temu udaje ci się trochę zapomnieć, jak bardzo w dupę jest twój własny kraj.
- Twój też.
- Mój mniej.
- Chyba cię pojebało. Jak coś, co było częścią Sowieckiego Sojuza może być mniej w dupę od czegoś, co nie było.
- Jak widać, może.
- Bzdury, Zygizmundzie. Z wierzchu i po lakierze chyba.
- To dość obrzydliwe, że filmujesz te staruszki. Kierują tobą niskie motywacje. I żerujesz na dramacie tych kobiet, które przeżyły całe swoje długie życie tylko po to, by skończyć jako, kurwa, śmiszne mapety w komórce jakiegoś debila. W formacie mpg.
- No wiem, ale to pomaga.
- To ważne, oczywiście, że pomaga – pokiwał głową twój psychoterapeuta Zygizmund - Ale chodzi, widzisz, głównie o to, żeby zbudować w sobie taką wewnętrzną wartość, wiesz, niezależną od…
- A poza tym jestem dziennikarzem. – Wskazałeś brodą staruszki, które ani na chwilę nie przestały się bić. - Ludzie mają prawo wiedzieć.
- Jesteś idiotą.

Tymczasem zaczęło się robić coraz ciekawiej. Do walczących staruszek podbiegli Słowacy, którzy wysypali się z pobliskiej restauracji. „U Kohouta” – tak było napisane na szyldzie. Gotykiem, elegancko. Obok napisu był wymalowany najprawdziwszy kohout. Czyli kogut. Od „Kohouta” ciągnęło wyprażanym syrem i hranolkami.
A Słowacy, którzy właśnie wychodzili od Kohouta mieli twarze pomięte, pocięte tak zwaną życiową mądrością, lecz jednocześnie dość – na oko – jakby niefrasobliwe. Dwaj faceci wzięli walczące staruszki pod pachy i odciągnęli je – fikające nogami – w przeciwne strony. Przemawiali do nich cierpliwie i spokojnie, jak do dzieci. Jeden z facetów do wyższej, tej z nosem, mówił „mamo”. Staruszki wyrywały się im jak dwa psy, chcące rzucić się sobie do gardeł. Wrzeszczały po słowacku. Pozostali częstowali się papierosami i chichotali cicho.
Jeden z palących i chichoczących spojrzał nagle na was, siedzących na masce samochodu. Schowałeś komórkę i wyszczerzyłeś się w jego stronę. Krzyknął coś do ciebie po słowacku. Rozłożyłeś ręce w geście „nic nie rozumiem, mój słowacki przyjacielu”.
Słowacki przyjaciel zaczął iść w waszą stronę. Facet był niewysoki, ale nabity. Miał dziwne oczy. Naprawdę dziwne oczy wariata. I krótkie, sękate ręce. Wyglądał jak przerośnięty i mentalnie przetrącony krasnolud. Z palców wystrzelił w waszą stronę świeżo odpalonego papierosa. Nacierał na was i coś warczał po słowacku. Z warknięć nie rozumiałeś nic poza słowem „telefon”. Dwaj pozostali ociągali się, ale w końcu dołączyli do krasnoluda. Szło na was trzech. Pierwszy raz w życiu chcieli cię bić Słowacy.
- No – powiedział twój psychoterapeuta o wileńskim akcencie, ześlizgując się z maski – to ja już idę rozpalać silnik.
- Aha – powiedziałeś – dobry pomysł.
- Nech żije pol’sko-slovenske priatel’stvo! – Krzyknął krasnolud i puścił się w pęd, widząc, że zamierzacie dać nogę. Wywracał oczami jak murzyński szaman. Zatrzasnąłeś drzwi i nerwowo wcisnąłeś blokadę klamki. Robert odpalił silnik.
Krasnolud, czego się nie spodziewaliście, wskoczył małpim susem na maskę waszego land rovera.
Nie jest łatwo jednym susem wskoczyć na maskę land rovera. Siedzieliście w kabinie z otwartymi ustami. Krasnolud oparł się rękami o dach i wypieprzył wam z kopa w szybę.
Kopał z niewygodnego półprzykucu, więc bez rozmachu i szyba wytrzymała. Dwóch pozostałych stanęło. Byli zaskoczeni tak samo, jak wy. Palili i patrzyli, co też z tego wszystkiego będzie. Ci, którzy rozdzielali staruszki – puścili je. Też gapili się z podziwem na krasnoluda. Staruszki, pokuśtykując, skorzystały z okazji i znów rzuciły się na siebie. Warczały jak psy.
Robert wrzucił wsteczny i wyrwał landkiem do tyłu. Krasnolud przez chwilę utrzymywał równowagę na masce jak surfer. Próbował chwycić się dachu, ale nie bardzo było za co i dłonie ześlizgiwały mu się z gładkiej blachy.
- Trafiliśmy na wiejskiego psychopatę – powiedziałeś z podziwem.
Robert wykręcił zadem land rovera w lewo i wyjechaliście na drogę. Na górze majaczył uroczy zamek, jeden z tych, za pomocą których węgierscy panowie trzymali w szachu słowiański lud zamieszkujący Górne Węgry. Teraz było tam muzeum i droga restauracja, wszystko podświetlane od dołu. Nad zamkiem powiewała na wrześniowym wietrze gigantyczna słowacka flaga w pansłowiańskich barwach.
Robert ostro wyrównał do drogi. Krasnolud nie utrzymał równowagi i obserwowałeś, jak wywinął pięknego orła na tle słowackich zielonych gór, po czym grzmotnął plecami o niedawno położony asfalt. Za unijne pieniądze z dwudziestoprocentowym wkładem własnym gminy. Wyrwaliście do przodu. Widzieliście w lusterkach, jak staruszki ciągną się wzajemnie za włosy pod pomnikiem Hviezdoslava, a palący szlugi faceci podnoszą krasnoluda z ziemi.
*
Jechaliście nudnawą słowacką ziemią na południe. Przed wami był Dolny Kubin i Martin, w którym sto lat temu Słowacy zaczynali montować swoją góralską niepodległość.
- Czujesz się nieco lepiej? – spytał Robert, prowadząc. – Czy schadenfreude wywiera na ciebie zbawienny wpływ?
- Schadenfreude zawsze pomaga – odpowiedziałeś. – Obecnie to niekonwencjonalna metoda leczenia depresji, ale jakby tak sięgnąć głębiej w historię…
- Czyli jednak „słowacka dzicz”.
- Tyś rzekł, nie ja.
- U nas na Litwie mówi się o „polskiej dziczy”.
- A u nas, że ktoś jest „dziki jak Litwin”. Ale przecież ty podobno jesteś litewskim Polakiem, Zygizmundzie. Nagle się z Litwą utożsamiasz?
- A co ma jedno do drugiego? – Spytał Robert. Patrzyłeś na niego spod oka. Był wielki, miał ze dwa metry. Był posępny, pochmurny i miał brwi jak dwie czarne gąsienice. Zastanawiałeś się, od czego to zależy, że w niektórych stereotypy narodowe odbijają się jak w lusterku.
*
Jechaliście na południe, ale nie było powiedziane, że ta droga na południe musi być prosta. I nie było powiedziane, jak długo musi trwać. Nie spieszyło wam się. Wcześniej czy później – jak wtedy jeszcze wam się wydawało – raczej trzeba będzie wrócić do Polski, do swoich żyć, a jakoś wam się do tego nie paliło.
Dopóki była droga, była wymówka. Droga nadawała wszystkiemu sens, bo sama była sensem. Lepszym lub gorszym, ale była. Sama w sobie. Droga to bardzo wygodny sens. Bo po prostu jest. Nie trzeba o niej zbyt dużo myśleć, nie trzeba za bardzo się zastanawiać. Jeśli masz nawet wybór, to i tak jest to wybór ograniczony do kilku raptem opcji na mapie. Mimo że wybór jest tak nędzny, pulsuje ci w żyłach mocne poczucie wolności. Które jest, oczywiście, złudzeniem. Ale wszystko inne też w gruncie rzeczy. Bo rzeczy nie mają imion, dopóki im ich nie nadamy.
Parę kilometrów przed Kubinem twój psychoterapeuta Robert tak mocno dał po hamulcach, że wyrwałeś do przodu i wyrżnąłeś głową w szybę. Czas zwolnił i ze zdziwieniem obserwowałeś, jak powoli, spokojnie, po szkle rozplata się pajęczyna pęknięć. Coś o gęstości syropu rozlało ci się po twarzy. Półklęczałeś pomiędzy siedzeniem a deską rozdzielczą, jak w kościelnej ławce podczas podniesienia.
Czas powoli powrócił do zwykłego tempa. Wsunąłeś się na fotel. Ostrożnie dotknąłeś językiem warg. Syrop był słony i żelazisty w smaku, ale i wtedy jeszcze twojemu mózgowi zabrało chwilę, zanim zorientował się, że to krew.
- Żyjesz? – Robert patrzył na ciebie z troską, acz umiarkowaną, bo jakoś dziwnie kwapił się do wyjścia. Trzymał rękę na klamce.
- Ty popierdolony skurwysynu – sprawdziłeś językiem zęby. Były całe. Chyba. Krew leciała ci z czoła. Miałeś nadzieję, że to nie łuk brwiowy. Zszywanie, antybiotyki, słowacki szpital.
- Jakbyś zapinał pasy – powiedział Robert – to byś tak nie wyjebał. No sory.
- Ty popaprańcu – mamrotałeś, ale Roberta już nie było. Wyskoczył z samochodu i pobiegł na pobocze.
Na szybie, w centrum pęknięcia, widać było czerwony ślad. Delikatnie obmacałeś ranę opuszkami palców, żeby sprawdzić, czy nie ma w niej drobinek szkła. Nie powinno być, szyby samochodów pękają na cząsteczki równe, jak maleńkie kostki brukowe. Ale ta szyba nie pękła całkiem. Powstało tylko kilka pęknięć wychodzących z centrum, jakby ktoś w miarę lekko stuknął młotkiem.
Pieprzony litewski gnój. Robert. Robczik, kurwa. Robertas. Zygizmundas jebany.
Otworzyłeś schowek na rękawiczki w poszukiwaniu chusteczek. Były, o dziwo. Wyciągnąłeś spod siedzenia jeszcze polską mineralną i zamoczyłeś chusteczkę. Przemyłeś ranę, rozmazawszy niechcący krew po twarzy. Z kieszeni na udzie wyciągnąłeś piersiówkę borowiczki, zdradzieckiego trunku. Zmoczyłeś nią nową chusteczkę. Przemyłeś jeszcze raz. Zasyczałeś, bo zapiekło. I w tym momencie ktoś wtarabanił się na siedzenie za tobą.
- Dzień dobry. Przepraszam za kłopot. Na początku nie chciałam wsiadać, bo jakoś nie mam zaufania do Polaków w terenowych samochodach – usłyszałeś damski głos z tyłu, mówiący jak najbardziej po polsku, ale z dziwnym dość akcentem – ale twojemu koledze bardzo dobrze z oczu patrzy. Boli?
Odwróciłeś się.
Za tobą siedziała ostrzyżona na pazia brunetka. Farbowana. O drobnych rysach. Miała ostry, zadarty nosek i duże oczy. I dość duże usta. To było dziwne, bo od razu uderzyło cię, że skądś ją znałeś. Znałeś bardzo dobrze, i ta niemożność przypomnienia sobie skąd była aż bolesna. Leżał koło niej czerwony plecak.
- O rany – powiedziała, patrząc na twoje czoło, z czymś, co wydało ci się lekkim zachwytem. - Boli? – powtórzyła.
- Boli – odpowiedziałeś i wyciągnąłeś w jej stronę płaską flaszkę borowiczki, którą nadal trzymałeś w dłoni – chcesz?
- Wiesz, która jest godzina? – spytała, wyciągając ci borowiczkę z dłoni. – Jest południe. Wy, Polacy, pijecie nawet w środku dnia. Dżentelmeni… – kontynuowała, pociągnąwszy łyk z butelki i otrząsnąwszy się – …błe. Dżentelmeni nie piją przed siedemnastą. Wiesz? Macie czymś przepić?
Podałeś jej polską mineralną. Na siedzenie kierowcy, skończywszy oglądać pękniętą szybę, wsiadł Robert.
- Szyba do wymiany. Już pijecie? – Zdziwił się. – To się, widzę, zaprzyjaźniliście. To jest Anna. – Zerknął na ciebie. - Łapała stopa. To ją wziąłem.
- Cześć Anno – powiedziałeś, patrząc jej w oczy. To znaczy nie mogąc oderwać od nich własnych oczu. A kiedy już je odkleiłeś, odwróciłeś się do Roberta – Ja nie piję – powiedziałeś. – Ona pije. Bo jest Polką. I nie jest dżentelmenką, i pije w środku dnia. A ty jesteś, kurwa, kawał kutasa, Robert, a nie psychoterapeuta.
Anna zerknęła na Roberta podejrzliwie, po czym prychnęła. W nieco innym temacie.
- Jestem… Nie jestem Polką.
- A kim? – spytałeś machinalnie. Anna cię zupełnie zignorowała.
- Mam nadzieję, że choć ty nie jesteś pijany, psychoterapeuto – odwróciła się do Roberta, co cię podejrzanie zabolało. – Bo jednak prowadzisz.
- To bardzo kiepski psychoterapeuta – próbowałeś zwrócić na siebie uwagę Anny.
- Nie, nie jestem pijany – odpowiedział Annie Robert i popatrzył na ciebie. – A ty już jesteś pijany, Darek? Pięć sekund mnie nie było.
- Darek? – Anna uśmiechnęła się do ciebie. – Właściwie to przepraszam, Darek, za twoje czoło, bo wychodzi na to, że to przeze mnie tak się załatwiłeś. To nie Roberta w sumie wina, tylko moja. Twój psychoterapeuta to bardzo miły chłopak. Za szybę już go przeprosiłam. Jestem grzeczna dziewczynka.
- No – mruknąłeś, zapinając pas. – Możesz mi oddać, Anno, borowiczkę? Żebym mógł się napić, jak prawdziwy Polak.
Anna łyknęła jeszcze i podała ci butelkę.
- Tylko nie dawaj Robertowi.
Robert się roześmiał. Wrzucił jedynkę, dał lekko gaz, land rover potoczył się po żwirze pobocza i wjechał na asfalt. Mijały was prawie wyłącznie samochody na polskich blachach. Wasi rodacy jechali na południe, bo na zachodzie czuli się jednak trochę nieswojo, na północy jeszcze bardziej, a jeśli chodzi o wschód, to do tego kierunku odczuwali strach pomieszany z pogardą i niespecjalnie ich tam ciągnęło. To znaczy – pogardzać jeszcze by pewnie z chęcią pojechali, ale bać się nie mieli ochoty.

- Nie jesteś Polką? – spytałeś znów. – Bo po polsku mówisz jakoś tak bardzo naturalnie.
- Narody, narody – prychnęła. – Etnosy. Nie wiem. Jestem z Cieszyna. Czeskiego.
- Czyli jesteś polską zaolzianką?
- Cieszyn jest za Olzą, tak. Ale wiesz, po czesku mówię lepiej.
- Ale jesteś Polką?
Popatrzyła na ciebie krytycznie.
- A co to znaczy być Polką? Kochać dzięcielinę pałającą zbożem rozmaitem? Wioski słomiany dach?
- Nie wiem – wzruszyłeś ramionami. – Chyba czuć się…
- Nie mam nic wspólnego z polskim etosem narodowym i polską pamięcią historyczną – wzruszyła ramionami. – W rzeczy samej – powiedziała, kładąc ci na ramieniu dłoń o upiornie długich palcach – mało czego tak nie cierpię jak waszego etosu narodowego. Daj mi, Darek, proszę, borowiczki.
- Czekaj, czekaj – powiedziałeś. – Z tym „waszym”. A kto ci powiedział, że polski etos narodowy to mój etos narodowy.
- Ho, ho. No proszę.
- Słuchaj – włączył się nagle do rozmowy Robert – a co ty robiłaś tam, na tym stopie?
- Jak to „co robiłam”?
- No, bo tam, gdzie cię zobaczyłem – powiedział Robert – nic nie było.
- Było. Trawa była. I pagórek. I zagajniczek.
- No. I skąd się wzięłaś na tym zagajniczku?
- A co cię to obchodzi? Psychoterapeuto?
- Nic – odparł Robert. – Tylko pytam z ciekawości. Dziwne miejsce na stopa. Ani rozstaje, ani wylotówka. Ktoś cię wyrzucił z samochodu?
- Co cię to obchodzi?
- Nic – wzruszył ramionami Robert. – Zawsze jesteś taka zaperzona? Pytam tylko. Jezu.
- Słuchaj, psychoterapeuto Robercie. Zanim zaczniesz profesjonalnie wpierdalać się w życie innych ludzi, zasłoń sobie bandanką ślad po szubienicy. Bo sprawia to, że stajesz się mało wiarygodny w swoim zawodzie.
Przez chwilę było cicho.
- Wiesz co – odpowiedział Robert po chwili z szerokim uśmiechem. – Chyba wiem, czemu ludzie wyrzucają cię z samochodów.
- Mam wysiąść? Myślisz, że mi robisz łaskę? Albo, że ci za to zrobię laskę, by tak ładnie zrymować? – Zaśmiała się Anna.
- Tak, myślę, że ci robię łaskę – wypalił Robert. – A co do rymu, to nie pochle…
W tym samym momencie zobaczyłeś kątem oka, jak coś czarnego rzuca się między twoje i Roberta siedzenie, jak na prawym udzie Roberta ląduje biała dłoń o upiornie długich, ale równie upiornie seksownych palcach, i jak druga dłoń mocno łapie za ręczny hamulec i jak mocno ciągnie ten hamulec do siebie.
Południe było, a słońce ci zgasło.
<< KRAJE, KTÓRYCH NIE MA, ODCINEK PIERWSZY: SUKA
<< ODCINEK DRUGI: TRUP ANNY K.
AUTOR, AUTOR
Ziemowit Szczerek, choć z wykształcenia prawnik, zajmuje się dziennikarstwem internetowym, a żeby nic nie było za proste - także stosunkami międzynarodowymi, z których się doktoryzuje. Publikował m.in. w „Lampie”, „Studium”, „Nowej Europie Wschodniej” i „Tygodniku Powszechnym”. Interesuje się granicami (w różnym znaczeniu), Europą Środkową, Wschodnią i Bałkanami, ale po pierwsze – nie tylko, po drugie – to się zmienia.
Ilustracje: Mateusz Kamieński (ur. 1977 roku w Radomiu) - absolwent VI LO im. J. Kochanowskiego. Ukończył Wydział Grafiki Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Grafik, ilustrator, projektant. Prowadzi studio graficzne mateoo.
Serialowi patronuje

ZIEMOWIT SZCZEREK DOTYCHCZAS NA E-SPLOCIE - EAST SIDE STORIES:
Tygiel Berbera Alego - część druga i ostatnia
Tygiel Berbera Alego
Potraviny
Waldhutten - część pierwsza
Waldhutten - część druga i ostatnia
Klątwa doktora Nambaryna - część pierwsza
Klątwa doktora Nambaryna - część druga i ostatnia
Sri Lanka Maz.
Diabły w Ałuszcie
Sallahaddin
08.11.2011 10:43 | Krzysztof:
Rewelacja!