*
Ale ja się nie nadaję, nie, nie bardzo. Przyjechałem w delegację z urzędu państwowego do europejskiej centrali, i oto, co robię. Siedzę na plaży w garniturze, z krawatem w kieszeni, i piję tinto de verano z plastykowej butelki. Palę papierosy i gapię się w morze. Jest już ciemno, noc tak wytrwale podsączała i podsączała błękitne sklepienie, aż nasączyła. Nie mogę zdecydować, co jest ciemniejsze – niebo czy morze. Na morzu – wesołe punkciki świateł jachtów, promów, statków. Czasem jakaś syrena zawyje. To Morze Śródziemne, tu się dzieje. Dzieje się, i to nie od wczoraj. To tutaj, do Alicante, przypływają promy, które zwożą do Europy imigrantów. Stoją na dziobie albo raczej siedzą na pokładzie, siedzą w kucki, nagie stopy w japonkach i klapkach, chińskie i bangladeskie podkoszulki, nie wiem – plecaki? Czy może jednak worki? Dżinsy albo może krótkie spodnie.
Za mną – Alicante. Spiętrzone, gęste, huczące tym śródziemnomorskim hukiem, na który składa się warkot samochodów, skuterów, jazgotliwy gwar hiszpańszczyzny i eksplodujące gdzieniegdzie granaty angielskiego, niemieckiego i języków słowiańskich. Świateł w Alicante jest pełno, ale te światła nie oświetlają, a jedynie rozmiatają odrobinę mrok, tyle tylko, by pozostawić odrobinę tajemniczości, bez której trudno wyobrazić sobie Hiszpanię, i ci, którzy wkręcają żarówki, chyba to wiedzą. Bo co by to było, gdyby tak zobaczyć hiszpańską noc w pełnym świetle.
Na kolanach trzymam książkę. Powinienem być na bankiecie, na który wszyscy pobiegli, wszyscy eurourzędnicy. Zerwałem się. Uciekłem, najnormalniej w świecie. Nie nadaję się, przyjechałem i uciekłem. Siedziałem wcześniej na obradach, byłem zupełnie wyłączony. Nieobecny. Tłumacze na Cztery Podstawowe Języki Unijne dwoili się i troili i nic. Na niczym nie mogłem się skoncentrować. Tłumacz w pocie czoła tłumaczył przemówienie Luksemburczyka na angielski, a ja z nudów naciskałem guzik i – pstryk! – Już słyszałem tłumacza francuskiego. Tłumacz francuski też się pocił, bo Luksemburczyk strasznie krzyczał i bardzo szybko gadał, a ja – pstryk! – I przełączałem na tłumacza niemieckiego, który akurat odpoczywał, bo Luksemburczyk mówił właśnie po niemiecku. Za szkłem kabiny widziałem łysą czaszkę tłumacza, na której sperliły się te wszystkie wody mineralne niegazowane, którymi tłumacze zwilżali gardła tak ochoczo, że w naszych słuchawkach raz po raz rozlegał się szybki gulgot. Ocierał głowę chusteczką. Okulary nosił w złotych, eleganckich oprawkach. – Pstryk – i mamy tłumaczenie na włoski. Włoski tłumacz z kolei był bardzo wyluzowany i nawijał, jakby makaron na widelec nakręcał – szybko, luźno, z lekkim nawet – jak pomyślałem – mlaskiem, ze ślurpnięciem, z apetytem jakby, jakby ślimaki ze skorupy wysysał. Siedział rozparty w fotelu, bezwiednie bawił się długopisem i gadał bez przerwy, jakby wyłącznie do tego był stworzony. Moja szefowa, kierowniczka polskiej delegacji – czarno spiętrzona na głowie stara postpeerelowska raszpla, wytapetowana i obwieszona niedrogimi świecidełkami, miała na uszach słuchawki z angielskim tłumaczeniem, ale nawet nie próbowała zrozumieć, o co chodzi. Rysowała unijnym długopisem na unijnym papierze unijne gwiazdki. Rozejrzałem się wokół. Portugalczyk pisał esemesa, Rumun dłubał w uchu. Stary Węgier bazgrał po unijnej mapie na jakimś wspólnotowym folderze. Powiększał, z przygryzionym językiem, Węgry o Słowację, o solidny kawał Serbii i Rumunii, o kawałek Ukrainy i połowę Chorwacji. Przyjrzał się krytycznie swemu dziełu, po czym połączył Wielkie Węgry z Polską, zamalowując oba kraje długopisem. Uniósł głowę i poszukał wzrokiem na stole tabliczki z napisem „Polska”. Napotkał moje spojrzenie, zawstydził się, spuścił oczy. Na mapę nasunął segregator.
Po obradach, na których nowe kraje członkowskie ostrożnie, nieufnie milczały, a stare kraje członkowskie demonstracyjnie zabierały głos (choć głównie po to, żeby w ogóle cokolwiek powiedzieć), wszyscy wyszli na taras. Austriacy o bardzo słowiańskich twarzach rozmawiali z Niemcami, znudzeni Francuzi sprawdzali w komórkach samoloty do Paryża, a eksdemoludy, stara erwupegowska gwardia, zbiła się w jeden rozgdakany kłąb i rozmawiała po rosyjsku. Polska raszpla bardzo przypominała raszplę z Rumunii, to samo czarne spiętrzenie na głowie, te same świecidełka, podobna kreacja, i chyba nie lubiły się nie od dzisiaj.
Młodzi eksdemoludowcy jednak rozleźli się po całym tarasie, próbując nawiązać kontakt to z Francuzem, to z Hiszpanem, to z Brytyjczykiem, to z Duńczykiem. Starounijni byli bardzo mili i cierpliwi: wszystko tłumaczyli, grzecznie i uważnie słuchali, poprawiali błędy gramatyczne w angielskim.
Przez taras przeszedł hyr, że towarzystwo zbiera się w jednej z alikanckich restauracji o godzinie dziewiętnastej. Dowiedziałem się dokładnie w której, żeby przypadkiem tam niechcący nie zawędrować, i zerwałem się z tarasu.
*
I oto jestem na plaży, oto siedzę, okradziony, i chce mi się śmiać, chce mi się wyć ze śmiechu. Tak, okradziony, już o tym opowiadam, chwila. Momencik. Już, już.
Wyszedłem z siedziby unijnego urzędu – a położony jest urząd za miastem, dość dziwacznie zresztą jest położony – na typowo południowohiszpańskiej pustyni, i wygląda jak supertajna baza jakiegoś szalonego naukowca. Musiałem zdrowo się nabiedzić, żeby dotrzeć do drogi. Nie chciałem schodzić do niej urzędową szosą, bo byłbym wtedy na widoku wszystkich tych zgromadzonych na tarasie eurourzędników. Nie chciałem wyglądać jak zabłąkana owieczka, na którą z potępieniem (i frappé w dłoniach) gapi się całe stado.
Dlatego poszedłem czymś, co wydawało mi się skrótem. Poluzowałem krawat i szedłem, wzbijając eleganckimi, lakierowanymi półbutami żółty pył, który na tych lakierowanych, eleganckich półbutach mi osiadał. Po jakimś czasie skończyły się nawet kępy suchej trawy, a najbezczelniej w świecie zaczęły kaktusy. Gdyby nie to, że przed sobą widziałem białe Alicante, jak jakiś średniowieczny zamek, którego mury ktoś pobielił wapnem, a z prawej strony migotało morze, miałbym wrażenie, że jestem filmowym bohaterem rzuconym na arizońską pustynię. Spocony facet w czarnym garniturze, w białej koszuli, z naramienną, elegancką torbą wypełnioną unijnymi dokumentami i gadżetami, z wywieszonym językiem brnie przez pustynię. Krawat ma poluzowany, a utrefione żelem włosy pokrywa pustynny kurz.
Kurz lepi się do potu na czole, policzkach, szyi; ocierany rękawem marynarki rozmazuje się, wcieram go niechcący w oczy, łykam, krztuszę się. Słońce nie piecze, a pali, spala, wydaje mi się, że wdycham żar, że wdycham żar w płuca, jak wdychały go palone na stosie czarownice, że mi ten żar wypala wnętrzności, że ścina białka oczu, że mózg mi paruje, że mózg mi puchnie, naciska na gałki oczne, które przestają widzieć, czarne i czerwone, czarno-czerwone plamy przed oczami, anarchistyczne kolory, świat rozbłyska czernią, by zaraz potem sczerwienieć, pod kopułą czaszki rozbrzmiewają – nie wiadomo, skąd się biorące – dziarskie, marszowe melodie, im mocniej mi pod czaszką gra, tym bardziej ciało ma ochotę upaść, leżeć i spokojnie, z ulgą, zamienić się w owiewany pustynnym piaskiem szkielet, roześmianą czaszkę, wręgi żeber, kręgosłup ułożony pieczołowicie kręg za kręgiem, lecz nagle – jak fatamorganę – drżący w powietrzu – widzę przystanek autobusowy przy drodze.
Dzięki wam, Bogowie, jeśli jesteście, dzięki wam, Ojcowie Założyciele, nie wiem, Królowie Katoliccy, Hiszpańskie Bomby w Andaluzyjej, ktokolwiek, dzięki.
Siadam na przystanku, pustym, dokoła tylko kaktusy i obojętne, żółtobrązowe kamienie, i nitka asfaltu, jakby długi, czarny dywan rozłożony bezpośrednio na pustyni, i ciężko, sucho, oddycham, a za każdym oddechem z moich płuc wydobywa się obłoczek pustynnego pyłu. Pić mi się chce jak jasna cholera, ssę język, choć wysuszony jest na wiór. Po pięciu minutach podjeżdża autobus. Kupuję za półtora euro bilet u kierowcy i czuję na sobie zdumione spojrzenia pasażerów.
Jestem cały rozchełstany, sztywny i żółty od piachu i kurzu, włosy mam przyprószone i rozczochrane. I do tego na piersi wielki identyfikator europejskiego urzędu, który zapomniałem zdjąć. Odpiąłem go i schowałem go do kieszeni. Wyszczerzyłem się, wyszczerzyłem zęby i przejechałem po nich językiem. Został na nim piasek.
*
Cztery przystanki dalej wysiadłem i wtoczyłem się do narożnego markeciku. Zdjąłem z półki półtoralitrową wodę mineralną i wlałem ją w siebie prawie całą, dłonią dając uspokajające znaki sprzedawcy, że spoko, że zaraz zapłacę, nie ucieknę.
Sprzedawca – stary Arab przypominający Omara Sharifa – śmiał się jednak tylko zza lady. Towarzyszył mu, siedząc sobie na niewielkim taboreciku, malutki, czarniawy facecik, którego wygląd tak dziwnie czynił mózgowi, że automatycznie pojawiał się w nim wizerunek Sancho Pansy.
Sancho pociągał sobie piwko z flaszeczki. Patrzył na świat wielkimi oczyma niespokojnego dziecka. Usta jego, wiecznie chyba ułożone w literę „O”, przypominały usta lalki z sex-shopu.
Gdy wyjmując portfel z kieszeni, podszedłem do lady, zobaczyłem też około pięćdziesięcioletnią kobietę, która siedziała sobie spokojniutko na podłodze, i z tej perspektywy sobie na mnie spozierała. Paliła papierosa i popijała z buteleczki rum z colą. Jej włosy, mimo że spięte z tyłu, miały naturalną tendencję do wiedźmowatego rozczochrania i najwidoczniej nic nie dawało się z tym zrobić.
Arab za ladą był lekko dziabnięty. Obok kasy stała w trzech czwartych już opróżniona buteleczka kawowego likieru. Arab uśmiechał się słodko i szeroko. Spytał, czy przybywam z daleka. Tak, tak właśnie spytał, patrząc na moje pokryte pyłem buty, brudną już białą koszulę i zakurzone włosy, które pozostawiały za sobą sepiowy obłoczek, zupełnie, jakby się paliły.
Arab, jak się zaraz okazało, to nie był żaden Arab, ale jak mówił – Berber. To było ważne. Miał na imię Ali. Był z Maroka. Poczęstował mnie orzechowym likierem. Nie odmówiłem. Kobieta uśmiechnęła się do mnie. I ja się uśmiechnąłem. Sancho spoglądał spod różnokolorowych flaszek ze zdziwieniem i niepokojem.
Zaczęliśmy sobie z Berberem Alim gaworzyć. Najpierw, że pogoda całkiem, całkiem. Że spoko. Potem, że kryzys. Że imigrantom niełatwo. Że nigdy nie było łatwo, ale teraz wyjątkowo niełatwo. Tutaj przytaknęli wszyscy siedzący za ladą. I Sancho Pansa, i kobieta.
– Ajajaj – powiedział nawet Sancho. W kobiecie widać było głównie uśmiech. I oczy – jedno niebieskie, drugie zielone.
Później przeszło na rzeczy śmieszne i wesołe. Ali śmiał się z Niemców i udatnie ich naśladował. Sancho klaskał w dłonie, kobieta nadal tylko się uśmiechała. Zadźwięczał dzwoneczek nad drzwiami. Wszedł wysoki, śniady koleś o aparycji koszykarza. Przywitał się z Alim jak ze starym kumplem, z Sancho Pansą wykonał jakieś skomplikowane przybijanie piątki. Kobiecie z szacunkiem się ukłonił. Ali mnie przedstawił, dowiedziałem się, że koszykarz jest Kolumbijczykiem i przyszedł do Alego po radę.
Tak, Ali był guru lokalnej imigranckiej społeczności, a jego sklepik – tej społeczności punktem zbornym. Kolumbijczyk szybko wypił colę, Ali – jak spowiednik dający rozgrzeszenie – poszeptał mu coś na boku, po czym Kolumbijczyk – machając na pożegnanie i błyszcząc nam wszystkim białymi zębami – wybiegł ze sklepiku, pozostał po nim w środku dźwięk dzwoneczka.
Później Ali pokazał swój zeszycik, w którym rysował podobizny proroka Mahometa. Prorok Mahomet przypominał na obrazkach Chrystusa, tyle że w turbanie. Spytałem, czy to nie jest herezja i świętokradztwo. Odpowiedział, że według ekstremistów pewnie jest, ale on chce zbliżać islam ogólnie do człowieka, a szczególnie do cywilizacji zachodniej. Tłumaczył, że nie mamy do czynienia z wojną kultur, a z wojną barbarzyństwa z postępem, i z wielkiej półki, na której poustawiane miał wszystkie alkohole świata, ściągnął kolejną flaszeczkę likieru.
– Jesteś islamskim herezjarchą – powiedziałem z uznaniem.
– E tam – powiedział. – Ja tylko chcę, żeby globalizacja naprawdę zaistniała. Żebyśmy się do siebie zbliżali, mój przyjacielu. A ja wiem – wycelował we mnie palec przypominający obgryzioną marchewkę – ja zdaję sobie sprawę, że to cywilizacja Zachodu jest najlepsza. A czemu? A temu, że to do niej wszyscy uciekają. A nie na odwrót. I ja wiem, ja wiem – przemawiał Ali, a Sancho słuchał tego z przejęciem i wytrzeszczem – że to my musimy dostosować się do Zachodu, a nie Zachód do nas. Bo gdyby to Zachód miał dostosować się do nas, to jednego dnia by się okazało, że do dupyśmy wyemigrowali, a nie na Zachód.
Sancho zamknął na chwilę usta, ale tylko na chwilę.
– I to mówisz tym wszystkim ludziom, którzy do ciebie przychodzą? – spytałem.
– Mówię – odparł Ali. – Sam jestem imigrantem – podjął po chwili, jak gdyby nigdy nic zapalając za ladą papierosa. – Jestem tu już od dawna, od bardzo dawna. Dorobiłem się sklepu, żony, rodziny, statusu społecznego. Ale doskonale wiem, jak to jest, gdy przyjeżdża się do obcego kraju. Jak ty.
– Ja nie – odpowiedziałem stanowczo. – Ja przyjechałem, ale, no... Nie do pracy.
– Nie do pracy? – Popatrzył na mój przykurzony garnitur i teczkę.
– To znaczy niby do pracy, ale to co innego – uciąłem i zacząłem oglądać stojącą na stojaku puszkę, na której napisane było „tinto de verano”.
Ali dowodził, odpalając camela od camela, że tak naprawdę po obu stronach Gibraltaru mieszka jeden naród. Wyciągnął spod lady wygnieciony artykuł z „El Pais”, w którym udowodniano, że mieszkańcy Północnej Afryki i Półwyspu Iberyjskiego mają tę samą haplogrupę krwi. – To dlatego, że Hiszpania przez 800 lat była mauretańska – mówił. – Ale nie tylko, jeszcze w czasach przedhistorycznych ten rejon zamieszkiwali ci sami ludzie. Jestem niby imigrantem, ale w gruncie rzeczy jestem u siebie. I dlatego ja też czuję się dziedzicem nie tylko kraju, z którego pochodzę, dziedzicem Maroka i islamu – mówił z jakimś dziwnym smutkiem – ale też Hiszpanii, chrześcijaństwa, Europy. Tak, tak.
Nie chciało mi się od Alego wychodzić, dobrze się u Alego czułem, lecz Alicante czekało. Kupiłem kilka puszek tinto de verano, papierosy kupiłem i się pożegnałem. Kobieta, która do tej pory nie odezwała się ani słowem, odprowadziła mnie do drzwi uśmiechem i zielono-niebieskim wzrokiem. Sancho wykonał ruch szczęką, jakby chciał zamknąć usta, ale ostatecznie się nie zdecydował. Do sklepu władowała się, wprawiając dzwoneczek w nerwowe podrygi, jakaś afrykańska rodzina w tradycyjnych, kolorowych ciuchach. Wpadli Alemu w ramiona, dzieciaki od razu rozbiegły się po sklepie. Gruba Afrykanka szybką, lecz połamaną hiszpańszczyzną, zaczęła wyłuszczać mu jakiś problem, jej wysoki mąż stał za nią i smutno kiwał głową w kolorowym toczku. Ali słuchał uważnie, nalewając sobie do plastykowego kubka kawowego likieru.
Zabrałem swoje tinto de verano, wsadziłem puszki do teczki i – machając Alemu na pożegnanie – wyszedłem ze sklepu.
KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ
CIĄG DALSZY OCZYWIŚCIE NASTĄPI
zdjęcia: Ziemowit Szczerek
Ziemowit Szczerek, choć z wykształcenia prawnik, zajmuje się dziennikarstwem internetowym, a żeby nic nie było za proste - także stosunkami międzynarodowymi, z których się doktoryzuje. Publikował m.in. w „Lampie”, „Studium”, „Nowej Europie Wschodniej” i „Tygodniku Powszechnym”. Interesuje się granicami (w różnym znaczeniu), Europą Środkową, Wschodnią i Bałkanami, ale po pierwsze – nie tylko, po drugie – to się zmienia.
EAST SIDE STORIES NA E-SPLOCIE:
Potraviny
Waldhutten - część pierwsza
Waldhutten - część druga i ostatnia
Klątwa doktora Nambaryna - część pierwsza
Klątwa doktora Nambaryna - część druga i ostatnia
Sri Lanka Maz.
Diabły w Ałuszcie
Sallahaddin
A już od 18 października pierwszy w historii wschodnioeuropejski horror drogi w odcinkach:
KRAJE, KTÓRYCH NIE MA - ZIEMOWITA SZCZERKA
Z ILUSTRACJAMI MATEUSZA KAMIEŃSKIEGO